Snując dywagacje o Polsce i Węgrzech, by ostatecznie pocieszyć czytelników, iż machiavelistyczny Orban wcale nie musi obronić pisowskiej Polski przed sankcjami, bo ma zdradziecką naturę, Sławomir Sierakowski pisze w „Polityce”:
Miejmy nadzieję, że twórcy kolejnego sezonu „Korony królów” nie omieszkają poświęcić kolejnego odcinka na to, jak nasz niedawny habsburski sojusznik ze Świętej Ligi, któremu pomogliśmy pod Wiedniem zatrzymać islamską nawałę pod koniec XVII wieku, później nas rozbierał do spółki z Rosją.
Jeśli litościwie pominąć najgorszy dla byłej Młodej Nadziei Polskiej Lewicy wariant (że uważa on iż niepodległe Węgry były partnerem Prus i Rosji w rozbiorach) to można ów passus zrozumieć tylko w jeden sposób: Sierakowski najwyraźniej sądzi, że pod koniec XVIII wieku istniały już Austro-Węgry, takie jakie zachowały się w polskiej pamięci zbiorowej z końca XIX i początków XX wieku. Państwo dualistyczne, w którym Budapeszt miał wielki wpływ na politykę zagraniczną. Ale nie trzeba być wielbicielem Orbana ani nawet Węgier (ja nie jestem), żeby wiedzieć iż to bzdura. Taka forma państwowa ukształtowała się dopiero w latach 70 wieku XIX. Przedtem Austria była absolutystyczną monarchią Habsburgów. I żadni Węgrzy ani nie dokonali rozbioru Polski, ani nawet nie mieli jakiegokolwiek wpływu na decyzje, podejmowane w tej sprawie przez panujących w Wiedniu cesarzy.
W innym miejscu tego tekstu Sierakowski pisze, iż Niemcy postrzegają gospodarkę Europy Środkowej tak: „jest jak u nas, tylko taniej. Jak w Lidlu po polskiej stronie”. Niedawno „Wyborcza” przyniosła bardzo obszerne zestawienia, z których wynika że w polskim Lidlu jest właśnie zauważalnie drożej niż w niemieckim. Sierakowski o tym najwyraźniej nie wie. Nie wie, ale pisze.
To w sumie drobiazgi. Ale znamienne. Ilustrują bowiem upadek… nie, nie Sierakowskiego. I nawet nie „Polityki”. Po prostu mediów.
Kiedyś w redakcji prestiżowego tygodnika ktoś na etapie sczytywania tekstu dostrzegłby takie lapsusy. I zasugerował ich autorowi korektę. Dziś jest to niemożliwe. Nikt nie ma na to czasu, a w ostatecznym rozrachunku – nie ma na takie zabawy pieniędzy (trwające już wiele dziesięcioleci cięcia finansowe). W efekcie brak w redakcjach kogoś, kto w takich okolicznościach reagowałby.
W starym „Życiu Warszawy”, gdzie w 1990 roku zaczynałem przygodę z dziennikarstwem, pokój sekretariatu redakcji łączyła z drukarnią, znajdującą się piętro niżej, rura. Do tej rury pracownicy sekretariatu wrzucali przygotowane do druku maszynopisy, a piętro niżej drukarze wyjmowali je i umieszczali na łamach – bez zmian. Dziś całe redakcje funkcjonują jak ci drukarze, by nie powiedzieć – jak ta rura. Sugestia zmian w tekście może spotkać autora jedynie wtedy, kiedy drastycznie wykroczy w nim poza redakcyjną linię, albo obrazi kogoś w sposób grożący redakcji przegranym procesem. Ale błędy rzeczowe, nawet jaskrawe? A kogo to obchodzi?
Trzeba przyzwyczaić się do tego, że nieprawdziwe informacje – nie komentarze, nie naświetlenia wydarzeń, tylko po prostu nieprawdziwe fakty - w coraz większej mierze będzie można spotkać nie tylko w mediach społecznościowych czy na alternatywnych portalach, ale również w mediach głównego nurtu (niezależnie od ich usytuowania politycznego). Co oczywiście nie będzie sprzyjać ich wiarygodności. I w ogóle tym mediom – bo jeśli odbiorcy przyzwyczają się do tego, że podają one nieprawdę co do faktów, to w zasadzie na czym miałaby polegać ich konkurencyjna przewaga nad resztą internetowego świata?
Ale wygląda na to, że nic nie jest w stanie powstrzymać tego procesu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/376451-wegry-rozbieraja-polske-czyli-do-czego-dochodza-media
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.