Premiera Morawieckiego witano w Budapeszcie z wyjątkową pompą. Nie tylko parlament, będący również siedzibą premiera, ale i miasto przystrojone biało-czerwonymi flagami, kompania konna podczas powitania, zazwyczaj obecna w czasie powitania głów państw. Duże zainteresowanie węgierskich dziennikarzy. I oczywiście rozmowy, które znacznie się przeciągnęły.
Wybór Węgier jako celu pierwszej wizyty nowego szefa polskiego rządu nie jest rzecz jasna przypadkowy. W tle jest artykuł 7 unijnego Traktatu, który Węgry mogą zablokować. Orban już wcześniej mówił, że tak uczynią, ale w sprawie takiej wagi nigdy dość pewności. Oficjalnie jednak, jak powiedział minister Konrad Szymański, o tej sprawie rozmawiano jedynie „marginalnie”. Z relacji premiera i jego otoczenia wynika, że rzeczywiście sprawa nie zajęła dużo czasu. To premier Orban podjął temat, i jasno zadeklarował, że będzie węgierskie weto. Więc tematu nie ciągnięto.
Dużą niespodzianką był fakt, że o Art. 7. nie wspomniano podczas wspólnej konferencji premierów. Co więcej, tej sprawy nie dotyczyło żadne z 4 pytań, które zadali dziennikarze (po dwa ze strony węgierskiej i dwa ze strony polskiej); to już sytuacja bardzo dziwna.
Delegacja polska w czasie wizyty bagatelizowała problem art 7. Nie dlatego, że ma obawy co do stanowiska Węgier, ponieważ zostało ono wyartykułowane już wcześniej, ale z tego powodu, że nadmierne eksponowanie tej sprawy uważane jest za niepotrzebny objaw nerwowości, za grę w sumie mało profesjonalną. Można jednak zadać pytanie, czy przemilczanie tej sprawy, nawet w słusznej intencji obniżenia jej rangi, nie kreuje niepotrzebnie atmosfery lekkiej nerwowości, zwłaszcza wśród ludzi, którzy uważają premiera Orbana za potwora zdolnego do wszystkiego. Polska delegacja odpowiada następująco: nie chcieliśmy, by wyglądało to na bieganie po prośbie, jak proszenie małego kraju o ratunek. Proszenia rzeczywiście nie było, bo nie ma takiej potrzeby. Orban byłby samobójcą, gdyby w tej kwestii zdradził Polskę. Nie tylko dlatego, że mógłby być następny; również dlatego, że oznaczałoby to otwarcie drzwi ku europejskiemu superpaństwu. To jest przecież stawka tego sporu.
Pierwsza zagraniczna wizyta premiera Morawieckiego w Budapeszcie miała związek z naszymi problemami w Unii, ale jednak nie zasadniczy. Nowy szef polskiego rządu pokazał w ten sposób, że linia polityki zagranicznej, nawet jeśli będzie zawierała nowe tony, to jednak wciąż będzie oparta o zasadniczy kierunek poprzedniej ekipy. Nie ma mowy o ostentacyjnym łaszeniu się do silnych, a tak z pewnością odebrano by wybór Brukseli, Berlina czy Paryża.
Sam Morawiecki podkreślał w rozmowie z dziennikarzami, że wybrał Budapeszt, by pokazać, że zależy mu na Grupie Wyszechradzkiej.
Jestem pozytywnie zbudowany co do przyszłości grupy. Niektórzy mówią, że zgadzamy się jedynie w 70-80 proc., ale lepsze to niż budowanie czegoś „od sasa do lasa” –
— mówił premier, zaznaczając, że również nowy premier Czech Andrej Babisz w czasie wcześniejszej rozmowy telefonicznej (sam zadzwonił do Warszawy) deklarował chęć dalszego rozwoju Wyszechradu.
Ciekawych pomysłów nie brakuje; w Budapeszcie Orban i Morawiecki omawiali m. in. plan powołania wyszehradzkiego banku rozwoju, który dokładałby się do projektów infrastrukturalnych i innych. Kapitał liczony byłby w miliardach złotych. Węgrzy są za, trzeba jeszcze przekonać Czechów i Słowaków.
W trakcie konferencji nie zabrakło wzajemnych komplementów. Orban nie ukrywał podziwu dla Polski, Polaków i „Solidarności”. Podkreślał, że my swoją wolność naprawdę wywalczyliśmy, płacąc za nią krwią. Dostał stosowny prezent - węgierskie tłumaczenie książki Igora Jankego pt. „Twierdza”. Ale Węgrów komplementował też premier Morawiecki, słusznie wyczuwając, że również Polska powinna częściej płacić tą walutą, relatywnie tanią w polityce.
Cieszyć musi także akcent położony podczas konferencji na wspólne inwestycje, zwłaszcza Via Carpatię; ten projekt zasługuje na to, by nie żałować na niego sił i pieniędzy, bo naprawdę może znacząco zmienić reguły gry w całym regionie. Regionie, który - jak podkreślał Orban, opisując Grupę Wyszechradzką - łączy bardzo wiele; nie tylko historia, ale i podobny poziom rozwoju gospodarczego. Oczywiście, zaznaczył, Polska jest znacznie większa niż pozostałe kraje, i musi być motorem rozwoju. Bez silnej Polski nie będzie podmiotowej Europy Środkowo-Wschodniej. Szkoda, że nie wszyscy w Polsce to rozumieją.
Orban to polityk bardzo doświadczony, już trochę nawet „stary lis”; pewny siebie, wyluzowany. Gdy mówił o tym, czy Austria może dołączyć do V4, zaznaczył, że najpierw musi poznać realną naturę zmian politycznych w tym kraju (wkrótce jedzie do Wiednia). Czyli Budapeszt nie da się kupić za darmo; jeśli Austria chce grać z naszym regionem, to na poważnie, i na zasadzie wzajemności, a nie instrumentalnego traktowania.
Swoją drogą, nie byłoby źle, gdyby składanie pierwszej wizyty w Budapeszcie stało się zwyczajem premierów Polski, i odwrotnie, by premierzy Węgier z pierwszą podróżą, choćby po reelekcji, przyjeżdżali do Warszawy. Przyjaźń polsko-węgierska, mimo wszystkich swoich ograniczeń, jest cennym zasobem obu krajów. To są naprawdę, cytując Morawieckiego, „like-minded countries”, kraje podobnie myślące i czujące. Warto w tę relację inwestować. Dwóch to zawsze więcej niż jeden. Oczywiście, sympatie narodów nie są żadną gwarancją dobrych wyborów poszczególnych rządów, ale nie jest też tak, że nie mają znaczenia. Zwłaszcza w Europie środkowej, którą Orban ładnie dziś zdefiniował:to obszar między światem niemieckim a rosyjskim. Tu wszystko może mieć znaczenie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/374777-nie-byloby-zle-gdyby-skladanie-pierwszej-wizyty-w-budapeszcie-stalo-sie-zwyczajem-premierow-polski-i-odwrotnie