W mediach forsowany jest zarzut, iż nikt nie upoważnił rządu Prawa i Sprawiedliwości do zmiany Konstytucji. A kto upoważnił Sojusz Lewicy Demokratycznej, Polskie Stronnictwa Ludowe, Unię Wolności i Unię Pracy do uchwalenia Konstytucji z 2 kwietnia 1997 roku?
W opinii Eugeniusza Zielińskiego, politologia z Komitetu Nauk Politycznych Polskiej Akademii Nauk oraz rektora Wyższej Szkoły Administracji Społecznej, legitymizacja to uprawnienie rządzących do podejmowania decyzji w imieniu rządzonych.
Z kolei Dawida Beetham, jako jeden z ważnych elementów legitymizacji wymienia zachowania, czyli społeczne postawy wyrażające w sposób czynny, w postaci uczestnictwa w wolnych wyborach bądź referendach, przyzwolenie społeczeństwa do bycia rządzonymi.
Ciężar symboliczny
Czy istniejący obecnie w Polsce porządek konstytucyjny ma silne podstawy i czy posiada walor legalności? Procesowi uchwalania ustawy zasadniczej powinna towarzyszyć doniosłość oraz transparentność, jak również wola większości obywateli.
Oznacza to, iż dokument o najwyższej randze ustrojowej nie powinien być uchwalony w ramach zwykłej legislatury, przez zwyczajny parlament, tylko należy mu nadać szczególny, nadzwyczajny status, inaczej mówiąc zgromadzenie narodowe powinno być jednocześnie zgromadzeniem konstytucyjnym (konstytuantą), zaś obywatele dokonując wyboru ciał ustawodawczych muszą wiedzieć, iż będą się one zajmowały uchwaleniem ustawy zasadniczej.
W krajach Unii Europejskiej, które wychodziły z systemów totalitarnych i reżimów autorytarnych, tak właśnie było. W Hiszpanii, po zakończeniu dyktatury Francisco Franco, koronacji Juana Carlosa, konstytucję w 1978 roku uchwaliła konstytuanta, zaś dwa lata wcześniej odbyło się powszechne referendum z udziałem 94 proc. Hiszpanów, w którym wyrażono poparcie dla demokratycznych reform.
Wprawdzie ówczesny premier Hiszpanii, Adolfa Suarez wywodził się z ruchu frankistowskiego, jednak wyraził zdecydowane i jednoznaczne poparcie dla demokratycznych przemian.
Podobnie rzecz się miała w sąsiedniej Portugalii, po obaleniu premiera Marcelo Caetano, sukcesora autorytarnych rządów Antonio de Oliveiry Salazara, do czego doszło w rezultacie „rewolucji goździków”, nową ustawę zasadniczą uchwaliła konstytuanta; w preambule portugalskiej konstytucji jest wyraźnie stwierdzenie: „Zgromadzenie Konstytucyjne potwierdza postanowienia ludu portugalskiego (…)”.
Identycznie we Włoszech, po zakończeniu drugiej wojny światowej, odejściu od faszystowskich rządów Benito Mussoliniego, nową ustawę zasadniczą republiki włoskiej uchwaliło 22 grudnia 1947 roku, specjalnie powołane zgromadzenie konstytucyjne.
Jak na tym tle wyglądało nadanie aktualnie obowiązującej polskiej konstytucji?
Niereprezentatywność polityczna
W Polsce po obaleniu ustroju komunistycznego, konstytucję stworzyli postkomuniści, a więc sukcesorzy dawnego systemu. Kto upoważnił Kwaśniewskiego, Millera, czy Cimoszewicza do prac nad ustawą zasadniczą?! Wybierając w 1993 roku Sejm II kadencji oraz Senat III, nie powoływano jednocześnie, obligatoryjnie zgromadzenia konstytucyjnego, a przynajmniej nikt obywatelom tego jasno nie powiedział. Analogia Suareza w Hiszpanii nie jest dobra, gdyż on zdecydowanie odciął się od totalitarnej tradycji gen. Franco, natomiast Kwaśniewski czy Cimoszewicz, tkwili w komunizmie po uszy; nie ma zatem symetrii pomiędzy tym co stało się w Hiszpanii a w Polsce. Tam na przełomie lat 70. i 80. XX. wieku, przejście do demokracji było szczere i autentyczne.
Spośród wszystkich parlamentów, które zostały wybrane w Polsce po 1989 roku, parlament z okresu 1993-1997 posiadał najsłabszy mandat, aby uchwalić nową ustawę zasadniczą. Po pierwsze dominowali w nim epigoni twórców oraz beneficjentów władzy komunistycznej (SLD i PSL), co odbiera moralne prawo do wznoszenia fundamentów demokratycznego państwa; po drugie parlament z 1993 roku, był politycznie niereprezentatywny: 34,57 proc. głosujących w wyborach z 19 września 1993 nie uzyskało w Sejmie swojej reprezentacji, nie licząc ponad 47 proc. obywateli, którzy w ogóle nie wzięli udziału w wyborach.
Tak więc moralne i polityczne prawo, aby akurat ten parlament – z lat 1993-1997 – pracował oraz w konsekwencji doprowadził do uchwalenia nowej ustawy zasadniczej, było bardzo wątpliwe.
Brak społecznego mandatu
Delegitymizacja konstytucji z 2 kwietnia 1997 roku nastąpiła właściwie jeszcze w tym samym roku, w którym ją ustanowiono. Nieco ponad miesiąc od chwili przegłosowania przez Zgromadzenie Narodowe projektu konstytucyjnego odbyło się referendum, w sprawie przyjęcia ustawy zasadniczej: wzięło w nim udział 42,86 uprawnionych do głosowania, a wynik rozkładał się właściwie w stosunku pół na pół – za przyjęciem zaproponowanej przez parlament konstytucji opowiedziało się 53,45 proc., natomiast za jej odrzuceniem 46,55.
Granica udziału w referendum połowy obywateli dysponujących czynnym prawem wyborczym została przekroczona jedynie w czterech (starych) województwach: bielskim, krośnieńskim, nowosądeckim, rzeszowskim, i warszawskim. W trzech z nich miażdżąco zwyciężyli przeciwnicy obecnej konstytucji, w bielskim osoby negatywnie nastawione do konstytucji wygrały minimalnie. Zwolennicy aktualnej ustawy zasadniczej odnieśli sukces tylko w jednym województwie, spośród tych w których frekwencja przekroczyła 50 proc., w warszawskim, gdzie wygrali przysłowiowym rzutem na taśmę: (stosunek: 50,04 na tak; 49,96 na nie).
Generalnie analiza frekwencji w referendum konstytucyjnym z 25 maja 1997 roku ujawnia tendencję, iż tam gdzie zanotowano rosnący udział partycypacji obywatelskiej w głosowaniu, tam rezultaty dla przyjmowanej ustawy zasadniczej były mniej korzystne.
W jaki sposób zinterpretować zachowanie 57,14 proc. populacji społecznej, która nie stawiła się przy urnach referendalnych? Pośrednio na to pytanie odpowiedzieli wiele lat później politycy Platformy Obywatelskiej, którzy podczas referendum warszawskiego 2013 roku, w sprawie odwołania prezydent stolicy Hanny Gronkiewicz-Waltz, ferowali pogląd, iż do referendów nie chodzą obywatele, którzy wyrażają sprzeciw przeciwko zagadnieniu będącemu przedmiotem procesu referendalnego.
Dla porównania, gdy 2 czerwca 1946 roku przeprowadzano referendum we Włoszech, w sprawie modelu państwowości, a także wyborów do zgromadzenia konstytucyjnego, wzięło w nim udział 89 proc. uprawnionych do głosowani; we Francji w 1958 roku – 79 proc.
Autorzy odrzuceni natychmiast
Teza o delegitymizacji konstytucji przez osoby, które postanowiły nie wziąć udziału w referendum albo uczestniczyły w nim, ale opowiedziały się przeciw poddanemu pod głosowanie dokumentowi (a gdy dodamy aktywnych i domniemanych nieaktywnych przeciwników ustawy zasadniczej stanowią oni przytłaczającą większość), uzyskuje silną racjonalność w kontekście dwóch ważnych argumentów.
Debata publiczna na temat konstytucji była silnie spolaryzowana, zaś przygotowana przez postkomunistyczny parlament propozycja ustawy zasadniczej, posiadała ostrą alternatywę. Opozycyjny projekt zaprezentował NSZZ „Solidarność”, a był on wspierany przez szeroki wachlarz ugrupowań prawicowych i centroprawicowych (przez tzw. Polskę posierpniową). Zgłoszono postulat, aby obydwa projekty – postkomunistyczny i obywatelski – poddać w referendum pod ocenę społeczeństwa. Na to jednak ówczesna większość parlamentarna nie wyraziła zgody.
Trzeba przypomnieć, że pod Obywatelskim Projektem Konstytucji zebrano 2 mln podpisów. W związku z nie poddaniem go pod głosowanie w referendum, NSZZ „Solidarność” oraz cała gama formacji i stronnictw prawicowych oraz centroprawicowych, apelowały o bojkot referendum. Był to bardzko wyraźny komunikat wyartykułowany w debacie referendalnej. Stosując analogię do innych referendów można założyć, iż bierność dużej części obywateli okazana mimo ogromnej akcji propagandowej w środkach masowego przekazu kreowanej przez ówczesny układ postkomunistyczny, była efektem wsparcia dla apelu „Solidarności”, a jednocześnie przejawem delegitymizacji projektu postkomunistycznego.
Niespełna pół roku od momentu uchwalenia konstytucji z 2 kwietnia 1997 roku odbyły się wybory parlamentarne. Ugrupowania lewicowe, utożsamiane jako główni autorzy ustawy zasadniczej, poniosły w nich sromotną porażkę. Zwyciężyła zaś popierająca obywatelski projekt Akcja Wyborcza Solidarność.
Dlaczego większość parlamentarna Sejmu i Senatu, których kadencja kończyła się właśnie w roku 1997, nie poczekała chwilę, aby weryfikacji dorobku prac nad konstytucją mógł dokonać nowy parlament, z odświeżonym a przez to silniejszym mandatem społecznym oraz duża szerszą reprezentatywnością polityczną, i dokonać ewentualnej ewaluacji projektu ustawy zasadniczej?
Zderzenie tych dwóch faktów (referendum oraz wyborów), w tak krótkim czasie mocno uprawdopodabnia diagnozę, iż przeciwników konstytucji z 2 kwietnia było (i pewnie nadal jest) w polskim społeczeństwie dużo więcej.
Podwójne standardy
Często oskarża się większość parlamentarną PiS, że zmienia porządek konstytucyjny za pomocą ustaw albo, że modyfikuje zasady gry w trakcie jej trwania, lub że jak gdyby „tylnymi drzwiami” próbuje zmielić ustrój III Rzeczypospolitej i ustanowić IV albo jeszcze którąś następną RP, wreszcie że łamie obowiązującą ustawę zasadniczą.
Krytykę tę można byłoby rozważyć albo potraktować poważnie, gdyby sami jej autorzy – obrońcy porządku konstytucyjnego uformowanego w 1997 roku – działali transparentnie i nie „kombinowali” przy prawie, czy nie tworzyli specjalnych „furtek” oraz „wyłomów”, w celu przyjęcia najważniejszego dokumentu.
Gdyby nie przepychali sprawy kolanem.
W roku 1995 uchwalono ustawę o referendum w sprawie istotnej dla państwa, określając warunek jego skuteczności, w postaci udziału obywateli w głosowaniu na poziomie ponad połowy obywateli posiadających czynne prawo wyborcze. Jeżeliby ważność konstytucji z 2 kwietnia 1997 mierzyć zapisami zacytowanej ustawy, to byłaby ona nielegalna.
Jednak akt prawny dotyczący referendów sformułowano w taki sposób, iż nie miał on zastosowania do referendum, w którym przyjmowano ustawę zasadniczą; chociaż trudno uznać okoliczność zatwierdzania konstytucji jako sprawę inną niż istotną dla państwa. Wszystko w rezultacie obowiązywania wcześniejszej ustanowionej ustawy z dnia 23 kwietnia 1992 roku o trybie przygotowania i uchwalania konstytucji Rzeczpospolitej Polskiej, której nie zmieniono. Późniejsza ustawa o referendach została skonstruowana dość niefortunnie, aczkolwiek zapewne celowo, i nie obejmowała procesu uchwalania konstytucji.
W efekcie doszło do kuriozalnej sytuacji, w krótkim przedziale czasowym miał miejsce zbieg dwóch wydarzeń: 18 lutego 1996 roku, na wniosek NSZZ „Solidarność” przeprowadzono referendum o powszechnym uwłaszczeniu (tzw. referendum uwłaszczeniowe), dla którego skuteczności wymagano uczestnictwa 50 proc. (+ jeden) uprawnionych do głosowania wyborców; 15 miesięcy później odbyło się referendum konstytucyjne, które zwolniono z jakiegokolwiek progu referendalnego – teoretycznie mogłoby więc być ważne, nawet gdyby do lokalu wyborczego stawił się tylko jeden obywatel i zagłosował na tak.
Doszło do przedziwnego paradoksu, iż od problemu o mniejszej randze ustrojowej wymagano pięćdziesięcioprocentowej frekwencji, tymczasem od zagadnienia o najwyższym statusie ustrojowym, tego progu nie oczekiwano.
Ale ówczesny Trybunał Konstytucyjny przeszedł nad tą sytuacją do porządku dziennego, nie podejmując głębszej refleksji nad jej nielogicznością, i w pełni aprobując okoliczność, iż dla procedury uchwalania ustawy zasadniczej, mogą obowiązywać dużo łagodniejsze zasady.
Żeby zilustrować absurdalność tego stanu rzeczy, najlepiej przywołać liczby: za powszechnym uwłaszczeniem opowiedziało się 8 580 129 uprawnionych do głosowania Polaków i odpowiednia ustawa nigdy nie weszła w życie; za konstytucją z 2 kwietnia 1997 roku głosowało 6 396 641, czyli ponad dwa miliony miej, i ustawa zasadnicza obowiązuje do dziś, a jej autorzy domagają się, aby traktować ten dokument niczym „świętą księgę”.
Dla dobra elit
Establishment III RP stosował praworządność wówczas, kiedy było mu to wygodne, i na zasadach które sam sobie określał. Trzeba powiedzieć to jasno: aktualną konstytucję przyjęto za pomocą fotela, w sposób niezgodny z filozofią, aksjologią, oraz duchem prawa, a przede wszystkim z regułami legislacyjnej logiki.
Zresztą nie pierwszy to raz po 1989 roku dokonywano „włamań” i zmiany reguł gry, wobec spraw na którym zależało elitom: np. referendum w sprawie przystąpienia do Unii Europejskiej rozłożono na dwa dni.
Centrowo-lewicowi dziennikarze, publicyści, oraz komentatorzy uwielbiają powoływać się na przykłady europejskie. No to przywołajmy standard europejski: dla ważności referendum w zakresie przyjęcia konstytucji Unii Europejskiej wymagano 50 proc. frekwencji.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/373385-swieta-ksiega