Warszawa, Krakowskie Przedmieście, czwartek wieczór. Na przystanku pod uniwersytetem moknie w deszczu tłum ludzi oczekujących na autobus. Autobusy nie przyjeżdżają, bo utknęły na objeździe spowodowanym kolejną antypisowską pikietą. Za to środkiem maszerują uśmiechnięte panny niosące transparent pomalowany w barwy tęczy.
Nie da się ukryć, robi się coraz bardziej groteskowo. Gdy spojrzeć do miejskich komunikatów o utrudnieniach w ruchu, dzień w dzień pojawia się to samo: 14 stycznia – zgromadzenie publiczne i przemarsz, 15 stycznia – zgromadzenie publiczne i przemarsz, 16 stycznia… itd. Wciąż ci sami ludzie, wciąż te same hasła, wciąż te same miejsca. W tej inflacji protestów można dostrzec nie tylko polityczny, ale również socjologiczny, czy raczej – psychologiczny wymiar. Jakąś potrzebę wypełnienia pustki.
Nie odmawiam nikomu prawa do demonstrowania. Ale gdyby uznać liczbę protestów za miarę oszołomstwa, to okaże się, że obecna antypisowska opozycja bije w oszołomstwie dawną prawicę na kilka długości. Prawica, za rządów PO-PSL, też demonstrowała, ale – na litość Boską – zwykle nie częściej niż raz w miesiącu (kolejne miesięcznice). Zresztą przy innych okazjach zwykle w ruch szły wówczas policyjne pały. Dziś, gdy patrzę na wzmożenie Antypisu, te powtarzające się bez przerwy fale codziennych pikiet i marszów, to zastanawiam się, skąd w tych ludziach tyle siły, aby w dzień i w nocy, w deszczu lub słońcu, stać, krzyczeć i tupać. A przede wszystkim, kiedy oni znajdują na to wolny czas?
Jestem w stanie zrozumieć determinację w obliczu zagrożenia. Czasem nadarza się moment, gdy w obliczu zagrożenia na chwilę rzucasz wszystko. Ale cóż takiego dzieje się dziś w Polsce, co wymagałoby codziennego protestowania? Bo przecież trudno pracować, wychowywać dzieci i jednocześnie dzień w dzień sterczeć na ulicy. Owszem, można nie zgadzać się z rządzącą prawicą, organizować co jakiś czas protesty, ale – jeszcze raz zapytam – cóż to za dramatyczne wydarzenia wyganiają tych ludzi codziennie z domu? Czyżby naprawdę nikt na nich tam nie czekał? Nawet kot?
Ktoś powie, że wyzłośliwiam się. Owszem, trochę tak. Ale – jak sądzę – nie jestem w tym odosobniony. Gdyby było inaczej, to w tym codziennym wzmożeniu uczestniczyłyby wielkie tłumy. I nie chodzi o to, że większości Polaków nie interesuje los państwa, że – tak jak twierdzi Sierakowski z Michnikiem – Polacy martwią się wyłącznie o kiełbasę w sklepie. Nie, po prostu, wielu z nich – podobnie jak ja – nie uważa, że Polska znalazła się dziś na skraju przepaści. I nie będzie biec na każde wezwanie Tomasza Lisa, aby tłuc się na ulicy o przerwaną karierę jego i jemu podobnych.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/371996-uzaleznieni-od-protestow-czyli-o-tym-jak-walka-z-rezimem-moze-nadac-sens-ludzkiemu-zyciu