W tym tygodniu antypisowcy kilka razy strzelili sobie w stopę. Przyznam, że nieco mnie zaskoczyła skala ich nieporadności. Ale tak bywa, gdy złe emocje całkowicie przesłonią rozum i zdrowy rozsądek.
Pierwszy przypadek samobójczego strzału (choć chronologicznie ostatni) to piątkowa decyzja wojewody mazowieckiego w sprawie dekomunizacji nazw ulic w Warszawie. Hanna Gronkiewicz-Waltz miała – zgodnie z ustawą – ponad rok na dokonanie zmian. Pani prezydent postanowiła jednak zrobić na złość „pisowskiemu reżimowi” i – poza kosmetycznymi zmianami kilku nazw ulic – ostentacyjnie zlekceważyła przepisy. Wojewoda zyskał dzięki temu uprawnienia do samodzielnego dokonania zmian bez pytania pani prezydent o opinię. I zrobił to. Dzięki temu mamy w Warszawie ulicę Lecha Kaczyńskiego w miejsce dawnej Al. Armii Ludowej będącej najbardziej reprezentacyjnym fragmentem Trasy Łazienkowskiej. Warszawa zyskała też m.in. ulice Zbigniewa Romaszewskiego, Zbigniewa Herberta, Grzegorza Przemyka, Danuty Sedzikówny „Inki”, Marka Edelmana i wiele, wiele innych. Pozbyliśmy się za to agentów sowieckich i rozmaitych komunistycznych ramot w rodzaju Wincentego Rzymowskiego, Teodora Duracza, Franka Zubrzyckiego itp.
Gdyby Hanna Gronkiewicz-Waltz była sprytniejsza, to wykonałaby ustawę (do czego była – przypomnę – zobligowana) i podjęła zupełnie inne decyzje, np. umieściła ulicę Lecha Kaczyńskiego gdzieś na obrzeżach Warszawy, w szczerym polu. Mogłaby też pozmieniać dawne komunistyczne nazwy na tak lubianą przez jej platformerską ekipę infantylną durnotę w rodzaju Śpiewu Skowronka czy Rzęsistego Deszczu (nazwy tego rodzaju to największe „osiągnięcie” w dziedzinie nazewnictwa, jakie pozostawi po sobie w Warszawie ekipa Hanny Gronkiewicz-Waltz). Jednak zamiast tego pani prezydent postanowiła się postawić i ustawy nie wykonać. W rezultacie decyzję podjął za nią wojewoda. Nie ukrywam, że bardzo mnie to cieszy. Bo dzięki oślemu uporowi warszawskiego ratusza Lech Kaczyński i wiele innych zasłużonych postaci zyskało wreszcie należne im miejsce w warszawskiej przestrzeni publicznej.
Kolejny samobój to zachowanie Krajowej Rady Sądownictwa. Po tym jak sędziowie odrzucili wnioski asesorów, stracili właściwie ostatnią szansę na uratowanie swoich posad. Bo jedynym politykiem, który byłby w stanie im pomóc (choć nie twierdzę, że by to zrobił) był prezydent. Ale nie, sędziowie postanowili zrobić na złość PiS oraz – przy okazji – prezydentowi i odrzucić wnioski asesorów z powodu rzekomo braku ważnych zaświadczeń lekarskich. Tymczasem – jak się okazało – zaświadczenia te w większości przypadków zostały wydane bezterminowo, a więc są ważne. W tej sytuacji prezydent stracił jakikolwiek powód, aby brać pod uwagę argumenty sędziów z KRS. Negocjacje w sprawie reformy sądownictwa ruszyły ostro z miejsca i – niewykluczone – że jeszcze w tym miesiącu reforma zostanie uchwalona przez Sejm. A wtedy sędziowie będą mogli rozpocząć poszukiwania kartonów, do których włożą swoje rzeczy z biurka. Teraz, przestraszeni tą perspektywą, zaczęli wycofywać się z wcześniejszej decyzji, przebąkiwać, że ją ponownie „rozważą”. Szanowni Państwo, na rozważenie mieliście czas. A on już minął.
Kolekcję samobójów antypisu zamykają w tym tygodniu dwie wpadki z okolic mediów. Przede wszystkim sprawa pisarza Janusza Rudnickiego, który nazwał dziennikarkę „Gazety Wyborczej” k..wą, a ta – biedna – nie zrozumiała dowcipu i oburzyła się. Bo, jak zapewniały niestrudzone obrończynie godności kobiecej spod znaku Czarnych Protestów, Janusz to dowcipny człowiek jest. I jak on mówi, że kobieta jest „k..wą” lub, że chce ją wziąć „w dwa baty”, to należy się cieszyć, a nie oburzać. Toż to żadne molestowanie, ani naruszanie godności. Nazwanie kobiety „k..wą” nie znieważa jej, o ile zrobi to postępowy artysta, działacz lewicy lub aktywista demokratyczny. Zapamiętajcie tę lekcję panie.
Warto też na koniec wziąć do ręki wtorkową „Gazetę Wyborczą”, gdzie na pierwszej stronie ujrzymy mordercę Jerzego Nasierowskiego dumnie maszerującego na czele „obywateli” świętujących pamięć Piotra S. Pewnym wyjaśnieniem tej wpadki może być fakt, że redaktorem odpowiedzialnym za wydanie był znany ze swojego nieortodoksyjnego intelektu Seweryn Blumsztajn (tym, którzy nie wiedzą o co chodzi, przypomnę, że biegał kiedyś po mieście z transparentem: „p..dolę, nie rodzę”).
To był naprawdę bardzo udany tydzień.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/366512-cztery-strzaly-w-stope-czyli-tygodniowy-przeglad-dokonan-antypisowskiej-opozycji