Atmosfera grozy malowana przez terapeutkę Zofię Milską-Wrzosińską poraża i odbiera spokój. Tym bardziej że „w gabinetach psychoterapeutycznych znowu padają pytania, których nie słyszałam od 1989 roku: ‘Czy to, co mówię, zostanie między nami?’. W czasie rozmów z pacjentami sprawy polityczne rzadko są poruszane, ale czasem zdarza się, że ktoś mówi o groźbie utraty pracy czy o sporze z teściami wierzącymi w zamach smoleński. I ostatnio przy takich okazjach obserwuję niepokój, którego nie było od upadku PRL-u: czy aby na pewno to, co powiem, nie wydostanie się na zewnątrz? Rozglądają się po gabinecie, niepokoją, gdy czasem notuję podstawowe dane, jak wykształcenie czy dotychczasowe leczenie. Boją się, że ktoś kiedyś, w przyszłości, te notatki wyciągnie i wykorzysta. Widzą przecież, jak w ostatnim okresie, by zaszkodzić ludziom dla władzy niewygodnym, wywlekane są fakty z zamierzchłej przeszłości, często nawet nie z ich z życia, ale ich rodziców”. Perspektywa zabójczych sporów z teściami jest naprawdę przerażająca. A wszelkie notatki powinno się palić, bo przyjdzie jakieś nowe gestapo i wykorzysta. Tak jak wykorzystuje archiwa potwierdzające wysługiwanie się bezpiece bądź wprost Sowietom, a przecież w tym nie ma nic nadzwyczajnego. Takie były czasy. To co, ludzie mieli wyjeżdżać do Nowej Zelandii? Musieli sobie jakoś radzić.
Z rozmowy z „psycholożką i terapeutką” Zofią Milską-Wrzosińską wyłania się obraz życia w Polsce jako wielkiego cierpienia, winy i wstydu: „Jesteśmy winni temu, co dziś spotyka Polskę, bo nie pomyśleliśmy o wbudowaniu odpowiednich zabezpieczeń przeciw despotom, populistom i cynikom”. Jakich zabezpieczeń? Trwała izolacja, na przykład w szpitalach psychiatrycznych, byłaby odpowiednia? Nie dopełniono tego, a teraz „władza wyzwala u obywateli najgorsze cechy, (…) daje przyzwolenie na agresję, pod warunkiem że jest ona odpowiednio ukierunkowana, czyli np. przeciwko ‘obcemu’ lub temu, kogo uznaje się za wrogów, (…) przyczynia się do relatywizowania pozytywnych wartości, które zaczynają być stawiane na tej samej szali co wartości niezasługujące na taką nobilitację”. W efekcie „głupota, brzydota, wrogość zaczynają być stawiane na tej samej szali co mądrość, piękno i życzliwość – i biorą górę”. Gdzież te piękne, sielankowe czasy rządów Unii Demokratycznej, Unii Wolności czy Platformy Obywatelskiej, gdzie nie było biedy całych grup społecznych, przede wszystkim dzieci, wykluczenia, dyskryminacji, likwidacji tysięcy firm i milionów miejsc pracy. No może gdzieś to było, ale kto by się przejmował losem jakiś nieważnych przeciętniaków w Polsce B i C. Byle warszawka była syta i zadowolona.
Postępowa władza przede wszystkim doceniała swoich największych krytyków, czyli inteligentów. Bo „ polski inteligent ma od pokoleń poczucie misji i uważa, że powinien nieść pod strzechy kaganek oświaty, by krzewić wyższe wartości. Chodzi zarówno o edukację tradycyjną – zachętę do zaznajamiania się z literaturą, sztuką – jak i o edukację społeczną, dotyczącą świadomości seksualnej, tolerancji, reakcji na agresję. (…) Tymczasem władza mówi mu: te twoje wyższe wartości wcale nie są wyższe. I zaprasza ludzi do agresywnych zachowań, do głoszenia wrogości, do obrażania mniejszości, kobiet, przedstawicieli innych kultur”. Innymi słowy, obecna władza ma poświęcających się inteligentów za nic, a wręcz instytucjonalizuje zło, któremu ci wrażliwcy próbują zaradzić. Nie ich wina, że masy okazują się chamami i prostakami nastawionymi na kasę i michę, co słusznie wypominają im wrażliwi profesorowie mający na uwadze misję inteligencji w rodzaju Jana Hartmana i Zbigniewa Mikołejki czy aktor Wojciech Pszoniak.
Jako argumentu najbardziej porażającego i strasznego używa Zofia Milska-Wrzosińska behawioryzmu: „Robiono takie, dość bezlitosne, eksperymenty: umieszczano psy w pomieszczeniach, gdzie nie mogły uniknąć rażenia prądem. Psy próbowały uciec, znaleźć bezpieczne miejsce. Ale po pewnym czasie popadały w rodzaj depresji - kładły się na podłodze, przestawały się poruszać, a nawet jeść. I nawet gdy otworzono drzwi i mogły opuścić izbę tortur, nie wychodziły. Nauczyły się bezradności, czyli niewiary, że cokolwiek może się zmienić”. I niestety Polacy są obecnie jak te rażone prądem psy: „Ta postawa uwidacznia się dziś w Polsce. Wielu ludzi mówi: nie ma sensu nic robić, bo to i tak nic nie da. (…) Skoro tak, to nie ma sensu nic robić, nie warto się organizować, najlepiej zaszyć się w Bieszczadach”. A jeśli nie Bieszczady, pozostaje poszukiwanie ulgi: „Uznanie, że nasza obecna sytuacja jest wynikiem naszych własnych błędów i zaniechań sprzed ćwierćwiecza, przynosi ulgę w cierpieniu. Nie zawsze skuteczne, gdyż „jojczenie: „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina’ i bierne pławienie się w zasłużonym nieszczęściu (…) nic ludziom niegdyś pominiętym nie pomoże”. W takim razie może coś da „dewaluacja własnej grupy odniesienia. Może to polegać na uznaniu, że ci, na których głosowałem, okazali się skrajnie nieskuteczni – swoją nieudolnością zawalili kampanię prezydencką i parlamentarną, rządząc, nie potrafili załatwić ważnych spraw, oddzielili prokuraturę od rządu, przez co nie dało się ukrócić niektórych afer, nie postawili przed trybunałem Ziobry ani Mariusza Kamińskiego, nie zreformowali służby zdrowia”. Cierpiący mogą uznać, że to „oni są nieudacznikami, więc nie muszę się już z nimi identyfikować. Przestaję cierpieć z tego powodu, że moja grupa odniesienia przegrała, ponieważ to już nie jest moja grupa odniesienia”. Ale to przecież oznacza zdradę. Zdradę ideałów Unii Wolności. Tak źle i tak niedobrze.
Na szczęście są jeszcze jednostki, który nie uległy przemocy obecnej władzy, nie dały się zgnoić. Identyfikują się z wartościami i chcą być aktywni, nawet gdyby miało to być straceńcze.
Dramatycznym przykładem aktywnego sprzeciwu jest właśnie samopodpalenie. Aktywny sprzeciw to coś więcej niż szukanie ulgi. To dążenie do zmiany rzeczywistości powodującej cierpienie, a więc próba usunięcia źródła tego cierpienia. (…) Dzięki temu zaczynamy czuć się lepiej i zyskujemy więcej wolności – wewnętrznej i zewnętrznej. Być może w imię tej wolności Piotr S. był gotów skazać się na dotkliwe cierpienie i śmierć.
Puenta jest więc taka, że czasem lepiej się podpalić w imię wolności, niż żyć jak pies rażony prądem. Bo przecież jest oczywiste że ktoś taki jak Zofia Milska-Wrzosińska oraz ludzie gazety Michnika, na łamach której można przeczytać jej diagnozę, cierpią. Cierpią za siebie i za miliony. Za siebie, gdyż są zapewne codziennie rażeni prądem i pozbawiani elementarnych wolności. A za miliony, gdyż taka jest misja prawdziwej inteligencji. A to wszystko, co Zofia Milska-Wrzosińska powiedziała to albo halucynacja, albo podziemny obieg. W legalu nie mogłaby przecież tego wszystkiego powiedzieć, a gazeta Michnika wydrukować, bo natychmiast byliby rażeni prądem albo zamknięci w Berezie.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Atmosfera grozy malowana przez terapeutkę Zofię Milską-Wrzosińską poraża i odbiera spokój. Tym bardziej że „w gabinetach psychoterapeutycznych znowu padają pytania, których nie słyszałam od 1989 roku: ‘Czy to, co mówię, zostanie między nami?’. W czasie rozmów z pacjentami sprawy polityczne rzadko są poruszane, ale czasem zdarza się, że ktoś mówi o groźbie utraty pracy czy o sporze z teściami wierzącymi w zamach smoleński. I ostatnio przy takich okazjach obserwuję niepokój, którego nie było od upadku PRL-u: czy aby na pewno to, co powiem, nie wydostanie się na zewnątrz? Rozglądają się po gabinecie, niepokoją, gdy czasem notuję podstawowe dane, jak wykształcenie czy dotychczasowe leczenie. Boją się, że ktoś kiedyś, w przyszłości, te notatki wyciągnie i wykorzysta. Widzą przecież, jak w ostatnim okresie, by zaszkodzić ludziom dla władzy niewygodnym, wywlekane są fakty z zamierzchłej przeszłości, często nawet nie z ich z życia, ale ich rodziców”. Perspektywa zabójczych sporów z teściami jest naprawdę przerażająca. A wszelkie notatki powinno się palić, bo przyjdzie jakieś nowe gestapo i wykorzysta. Tak jak wykorzystuje archiwa potwierdzające wysługiwanie się bezpiece bądź wprost Sowietom, a przecież w tym nie ma nic nadzwyczajnego. Takie były czasy. To co, ludzie mieli wyjeżdżać do Nowej Zelandii? Musieli sobie jakoś radzić.
Z rozmowy z „psycholożką i terapeutką” Zofią Milską-Wrzosińską wyłania się obraz życia w Polsce jako wielkiego cierpienia, winy i wstydu: „Jesteśmy winni temu, co dziś spotyka Polskę, bo nie pomyśleliśmy o wbudowaniu odpowiednich zabezpieczeń przeciw despotom, populistom i cynikom”. Jakich zabezpieczeń? Trwała izolacja, na przykład w szpitalach psychiatrycznych, byłaby odpowiednia? Nie dopełniono tego, a teraz „władza wyzwala u obywateli najgorsze cechy, (…) daje przyzwolenie na agresję, pod warunkiem że jest ona odpowiednio ukierunkowana, czyli np. przeciwko ‘obcemu’ lub temu, kogo uznaje się za wrogów, (…) przyczynia się do relatywizowania pozytywnych wartości, które zaczynają być stawiane na tej samej szali co wartości niezasługujące na taką nobilitację”. W efekcie „głupota, brzydota, wrogość zaczynają być stawiane na tej samej szali co mądrość, piękno i życzliwość – i biorą górę”. Gdzież te piękne, sielankowe czasy rządów Unii Demokratycznej, Unii Wolności czy Platformy Obywatelskiej, gdzie nie było biedy całych grup społecznych, przede wszystkim dzieci, wykluczenia, dyskryminacji, likwidacji tysięcy firm i milionów miejsc pracy. No może gdzieś to było, ale kto by się przejmował losem jakiś nieważnych przeciętniaków w Polsce B i C. Byle warszawka była syta i zadowolona.
Postępowa władza przede wszystkim doceniała swoich największych krytyków, czyli inteligentów. Bo „ polski inteligent ma od pokoleń poczucie misji i uważa, że powinien nieść pod strzechy kaganek oświaty, by krzewić wyższe wartości. Chodzi zarówno o edukację tradycyjną – zachętę do zaznajamiania się z literaturą, sztuką – jak i o edukację społeczną, dotyczącą świadomości seksualnej, tolerancji, reakcji na agresję. (…) Tymczasem władza mówi mu: te twoje wyższe wartości wcale nie są wyższe. I zaprasza ludzi do agresywnych zachowań, do głoszenia wrogości, do obrażania mniejszości, kobiet, przedstawicieli innych kultur”. Innymi słowy, obecna władza ma poświęcających się inteligentów za nic, a wręcz instytucjonalizuje zło, któremu ci wrażliwcy próbują zaradzić. Nie ich wina, że masy okazują się chamami i prostakami nastawionymi na kasę i michę, co słusznie wypominają im wrażliwi profesorowie mający na uwadze misję inteligencji w rodzaju Jana Hartmana i Zbigniewa Mikołejki czy aktor Wojciech Pszoniak.
Jako argumentu najbardziej porażającego i strasznego używa Zofia Milska-Wrzosińska behawioryzmu: „Robiono takie, dość bezlitosne, eksperymenty: umieszczano psy w pomieszczeniach, gdzie nie mogły uniknąć rażenia prądem. Psy próbowały uciec, znaleźć bezpieczne miejsce. Ale po pewnym czasie popadały w rodzaj depresji - kładły się na podłodze, przestawały się poruszać, a nawet jeść. I nawet gdy otworzono drzwi i mogły opuścić izbę tortur, nie wychodziły. Nauczyły się bezradności, czyli niewiary, że cokolwiek może się zmienić”. I niestety Polacy są obecnie jak te rażone prądem psy: „Ta postawa uwidacznia się dziś w Polsce. Wielu ludzi mówi: nie ma sensu nic robić, bo to i tak nic nie da. (…) Skoro tak, to nie ma sensu nic robić, nie warto się organizować, najlepiej zaszyć się w Bieszczadach”. A jeśli nie Bieszczady, pozostaje poszukiwanie ulgi: „Uznanie, że nasza obecna sytuacja jest wynikiem naszych własnych błędów i zaniechań sprzed ćwierćwiecza, przynosi ulgę w cierpieniu. Nie zawsze skuteczne, gdyż „jojczenie: „moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina’ i bierne pławienie się w zasłużonym nieszczęściu (…) nic ludziom niegdyś pominiętym nie pomoże”. W takim razie może coś da „dewaluacja własnej grupy odniesienia. Może to polegać na uznaniu, że ci, na których głosowałem, okazali się skrajnie nieskuteczni – swoją nieudolnością zawalili kampanię prezydencką i parlamentarną, rządząc, nie potrafili załatwić ważnych spraw, oddzielili prokuraturę od rządu, przez co nie dało się ukrócić niektórych afer, nie postawili przed trybunałem Ziobry ani Mariusza Kamińskiego, nie zreformowali służby zdrowia”. Cierpiący mogą uznać, że to „oni są nieudacznikami, więc nie muszę się już z nimi identyfikować. Przestaję cierpieć z tego powodu, że moja grupa odniesienia przegrała, ponieważ to już nie jest moja grupa odniesienia”. Ale to przecież oznacza zdradę. Zdradę ideałów Unii Wolności. Tak źle i tak niedobrze.
Na szczęście są jeszcze jednostki, który nie uległy przemocy obecnej władzy, nie dały się zgnoić. Identyfikują się z wartościami i chcą być aktywni, nawet gdyby miało to być straceńcze.
Dramatycznym przykładem aktywnego sprzeciwu jest właśnie samopodpalenie. Aktywny sprzeciw to coś więcej niż szukanie ulgi. To dążenie do zmiany rzeczywistości powodującej cierpienie, a więc próba usunięcia źródła tego cierpienia. (…) Dzięki temu zaczynamy czuć się lepiej i zyskujemy więcej wolności – wewnętrznej i zewnętrznej. Być może w imię tej wolności Piotr S. był gotów skazać się na dotkliwe cierpienie i śmierć.
Puenta jest więc taka, że czasem lepiej się podpalić w imię wolności, niż żyć jak pies rażony prądem. Bo przecież jest oczywiste że ktoś taki jak Zofia Milska-Wrzosińska oraz ludzie gazety Michnika, na łamach której można przeczytać jej diagnozę, cierpią. Cierpią za siebie i za miliony. Za siebie, gdyż są zapewne codziennie rażeni prądem i pozbawiani elementarnych wolności. A za miliony, gdyż taka jest misja prawdziwej inteligencji. A to wszystko, co Zofia Milska-Wrzosińska powiedziała to albo halucynacja, albo podziemny obieg. W legalu nie mogłaby przecież tego wszystkiego powiedzieć, a gazeta Michnika wydrukować, bo natychmiast byliby rażeni prądem albo zamknięci w Berezie.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/364870-psycholog-zofia-milska-wrzosinska-wyjasnila-w-gazecie-michnika-dlaczego-piotr-s-sie-podpalil-diagnoza-zwala-z-nog?strona=2