Opozycja ma interes w tym, żeby władza na protesty reagowała ostro, a najlepiej histerycznie. Tak też jest w wypadku protestu głodowego lekarzy rezydentów, wspieranego przez inne środowiska medyczne. Ten całkiem „letni” na początku protest wszedł w fazę gorącą poprzez wyraźne jego przecenianie, do czego zresztą najbardziej parła opozycja, przyklejając się do zbuntowanych lekarzy rezydentów. I na to „rozgrzewanie” protestu lekarzy rezydentów rządzący zareagowali, moim zdaniem, zdecydowanie niewspółmiernie, czyli zbyt nerwowo, a niektóre media zbyt histerycznie. Nie chcę przez to powiedzieć, że błahe są przyczyny protestu lekarzy, tyle że zawsze jakieś ważne grupy społeczne mają poważne problemy, które chcą załatwić na ulicy, i dotyczy to także najbogatszych państw świata. Oczywiście tych demokratycznych, bo zupełnie inaczej wygląda to na przykład w Katarze czy Zjednoczonych Emiratach Arabskich.
W ogromnej większości przypadków nie ma żadnego realnego powodu, żeby być przewrażliwionym na punkcie protestów. One się zdarzają w całym demokratycznym świecie, a w najstarszych demokracjach nie ma właściwie dnia, żeby ktoś nie protestował. I są to w gruncie rzeczy multiprotesty. Taki już urok demokracji. W Polsce opozycja i jej media bardzo często robią z protestów ewenement na skalę światową, a przynajmniej europejską, żeby pokazać, jak to Prawo i Sprawiedliwość konfliktuje oraz dzieli społeczeństwo, i nie rozwiązuje problemów, przez co zdesperowani ludzie muszą wychodzić na ulice. Jeśli rządzący reagują na protesty nerwowo, a tym bardziej histerycznie, tylko wpisują się w plany opozycji. Oczywiście są protesty wymagające szybkiej reakcji i nadzwyczajnych środków, ale zdarza się to rzadko. Zwykle protesty dotyczą spraw mocno przenoszonych i tlących się czy narastających latami.
Są oczywiście gorące protesty ściśle polityczne, jak w wypadku „obrony demokracji i praworządności” czy „obrony Trybunału Konstytucyjnego” albo „obrony niezależnego sądownictwa”. I na nie władza powinna reagować szczególnie spokojnie, bo są pomyślane jako forma drażnienia i prowokowania rządzących. Lepiej się do protestów politycznych przyzwyczaić i traktować całkiem chłodno, niż je nerwowymi reakcjami podgrzewać i tym samym czynić czymś wyjątkowym, czego rządzący mogą się bać. Każdy taki sygnał tylko mobilizuje protestujących i nakręca do eskalacji kolejnych manifestacji i marszów. Dlatego uważam za błąd przecenienie lipcowych protestów „w obronie sądownictwa i praworządności”, szczególnie przez prezydenta Andrzeja Dudę i jego najbliższych współpracowników. Były wakacje i sporo młodych ludzi w Warszawie (oraz w innych miastach), różnych od tych, którzy protestowali wcześniej, miało czas, by „zaliczyć” swoje doświadczenie rewolucyjne czy spektakularnie, bo w obecności kamer, pokazać, jakimi to są buntownikami i nonkonformistami. Gdyby Viktor Orban reagował tak nerwowo na protesty na Węgrzech jak dzieje się to w Polsce, nie rządziłby nieprzerwanie od maja 2010 r. Broniłbym tezy, że zawsze przesadne przejmowanie się protestami przedłuża je i radykalizuje. Spokojne traktowanie protestów na dłuższą metę je wygasza i osłabia.
Protesty są oczywiście sygnałem jakichś realnych problemów, ale zwykle są one mocno przesadzone. Właśnie po to, żeby zwrócić uwagę opinii publicznej na protestujących. I żeby sprowokować rządzących do potraktowania protestów poważniej niż wynikałoby to z ich realnego znaczenia. Jest wiele dowodów, że w Polsce panuje swego rodzaju przewrażliwienie na punkcie protestów. Przede wszystkim polityczne przewrażliwienie. Co może prowadzić do takich aberracji i „przegięć”, jak użycie przez policję (premierem była wtedy Ewa Kopacz) broni gładkolufowej i gazu podczas tłumienia protestów górników 3 i 9 lutego 2015 r. w Jastrzębiu. To było zachowanie władzy przypominające panikę rządzących w PRL, gdy Polacy wychodzili na ulice. W demokracji nie ma powodu, by tak nerwowo czy wręcz panicznie reagować. Oczywiście zawsze trzeba przeciwdziałać blokowaniu czy paraliżowaniu najważniejszych instytucji państwa, na przykład Sejmu, prezydenta czy Rady Ministrów, ale tu wystarczą stanowcze, choć ograniczone działania policji. Zresztą w Polsce takie stanowcze działania policji są „pieszczotami” w stosunku do tego, co robi na przykład policja we Francji czy w Hiszpanii. Liczy się też dobra prewencja, z czym mamy na przykład do czynienia w wypadku miesięcznic smoleńskich.
Jeśli władza nie reaguje nerwowo na protesty, nie tylko one wygasają, ale też często konfliktują samych protestujących. Żywią się oni przede wszystkim tym, co rządzący robią w reakcji na protesty. Jeśli władza je ignoruje, szczególnie te rytualne i „ogólnodemokratyczne”, zaczyna się „szukanie winnych” słabego oddźwięku manifestacji, marszów i pikiet. I w ten sposób organizatorzy protestów bardziej zajmują się sobą niż władzą, a często to zajmowanie się przechodzi w całkiem ostre rozliczenia. A jeśli reakcją organizatorów protestów jest ich intensyfikacja, z czasem zraża to mieszkańców miast, gdzie się odbywają, bo przeciętni ludzie traktują je jako utrudnianie im życia. Tym bardziej, jeśli rządzący protesty ignorują. Przesada w podejściu do protestów tylko je wzmacnia i upewnia organizatorów, że trzeba eskalować, skoro władza daje sygnały, że się protestów obawia czy przypisuje im jakąś nadzwyczajną rangę. Czasem wystarczy pojechać na kilka dni do Berlina czy Paryża, żeby się przekonać, że protesty to powszedni chleb demokracji albo wręcz folklor. A mówiąc całkiem cynicznie, przesadna wrażliwość na manifestacje czy marsze po prostu się politycznie nie opłaca.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/362702-histeryczna-reakcja-na-protesty-tylko-je-eskaluje-spokojna-reakcja-je-wygasza-i-skloca-protestujacych