Lekarze-rezydenci chcą zarabiać więcej. Trudno się dziwić, każdy chce zarabiać więcej. Pytanie tylko o ile więcej. Żądania młodych lekarzy są tak wysokie, że aż nierealne. Są zatem dwie możliwości interpretacji tego protestu: albo młodzi lekarze żyją na Księżycu (o co ich jednak nie podejrzewam), albo ich protest ma nie tylko płacowy charakter.
W tej chwili młody lekarz zarabia 2,5 tys. złotych na rękę. Zgoda, to w przypadku lekarza – nawet świeżo po studiach – pensja żałośnie niska. Jak informują media, rząd miał zgodzić się na stopniową podwyżkę do 5 tys. złotych, a to już nie jest w polskich warunkach zła stawka. Jednak rezydenci chcą 7 tysięcy na rękę od zaraz, a do tego dorzucają żądanie wzrostu nakładów na służbę zdrowia do 6.8 proc. PKB.
Służba zdrowia jest niedoinwestowana, to znany wszystkim fakt. Wzrost nakładów do postulowanego przez lekarzy poziomu jest zapewne konieczny. Trudno jednak oczekiwać, że rząd spełni to żądanie z dnia na dzień, a dokładnie tego domagają się protestujący. Ich opór przed jakimkolwiek kompromisem i widoczny w eskalacji żądań brak zdrowego rozsądku, każe wysunąć przypuszczenie, że nie tylko o płace i nakłady na służbę zdrowia może tu chodzić.
Nie tak dawno na łamach „Gazety Wyborczej” Sławomir Sierakowski z „Krytyki Politycznej” zaproponował środowiskom opozycyjnym strategię prowokowania konfliktów na tle płacowym. Im więcej grup zawodowych będzie wysuwać wysokie, najlepiej niewykonalne, żądania płacowe, tym szybciej uda się zbić wysokie poparcie dla prawicy (w tej chwili wynoszące – jak podaje CBOS – aż 47 proc.). Rząd stanie bowiem wobec fatalnej alternatywy, odrzucać żądania kolejnych protestujących (co wywoła niezadowolenie) albo je przyjmować i narazić w ten sposób państwo na gospodarczą katastrofę (co również musi się skończyć upadkiem PiS).
Gdy obserwuję żądania młodych lekarzy mam wrażenie (to na razie tylko wrażenie), że postanowili oni stanąć w awangardzie płacowych konfliktów z rządem. A ich celem jest nie tylko poprawa warunków bytowych, ale również uderzenie w rządzącą prawicę. Dodatkową przesłanką jest tu fakt, że w okresie rządów PO-PSL młodzi lekarze dziwnym trafem unikali głośnych protestów. Poprzednie duże spory płacowe lekarzy-rezydentów miały miejsce… tak, tak – w czasie, gdy po raz pierwszy władzę sprawował PiS. Ucichły po objęciu teki premiera przez Donalda Tuska. Czy to trochę nie zastanawiające?
Oczywiście, można założyć, że w okresie rządów Tuska, szanse na podwyżki były żadne. Tusk – chcąc pozbyć się problemu – de facto dążył do likwidacji publicznej służby zdrowia i zrzucenia kwestii płacowych na prywatne placówki. Wtedy nikt głośno nie protestował, choć nakłady na służbę zdrowia były fatalnie niskie. Może dlatego, że w prywatnych gabinetach i przychodniach zarabia się znacznie więcej. A że nie leczy się tam żadnych przewlekłych chorób? No cóż, to się przecież nie opłaca.
Dziś, gdy gospodarka idzie w górę, realizowany jest z powodzeniem program 500+, młodzi lekarze mogli poczuć, że skoro jest tak dobrze, to czemu oni mieliby na tym nie skorzystać. Pozostaje jednak pytanie o skalę wysuwanych żądań. Jeśli rząd przyjąłby w dzisiejszych warunkach postulat 7 tys. na rękę, to niemal pewne jest, że za chwilę ustawią się do protestów kolejni chętni. Bo skoro lekarze tyle mogą, to czemu nie my? I spirala zacznie się nakręcać sama.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/362245-protest-lekarzy-rezydentow-czy-naprawde-chodzi-im-tylko-i-wylacznie-o-pieniadze