O trwającej od lat rzezi małych polskich sklepów regularnie informuje prasa ekonomiczna. Co roku znika 6-7 tys. placówek, głównie spożywczych, choć nie tylko, bo także odzieżowych, obuwniczych, a nawet alkoholowych. Proces ten, niestety, stale przyspiesza. Jeszcze w w 2008 r. stanowiły one ponad połowę rynku, dziś ledwie 37 proc.
Rozumiemy, gdy ludzie w małej miejscowości bronią swojej szkoły, poczty, świetlicy, pralni. Rozumiemy, gdy władze miejskie zabiegają, by w centrum było coś więcej niż placówki banków. Infrastruktura usługowa ma znaczenie. Ale znaczenie mają także sklepy i ich dostępność. I podobnie jak tkanka miejska, nie powinny być pozostawiane wyłącznie w gestii „wolnego rynku”. Także dlatego, że dziś wolny rynek to potężny system globalny, który bez pewnej dozy interwencji staje się po prostu niebezpieczny. Zwłaszcza dla mniejszych i słabszych - narodów, kapitałów, kultur.
Sieci supermarketów oznaczają być może nieco inne ceny, ale - jeśli na rynku zostają tylko one - oznaczają także koszty. Jeśli zabraknie nam przysłowiowej soli, cukru, zapałek - musimy jechać lub iść spory kawałek, musimy tego jednego produktu szukać na wielkiej przestrzeni, musimy stać w kolejce zazwyczaj dłuższej niż w sklepie lokalnym. Brak małego sklepu potrafi utrudnić życie całkiem solidnie. Na Zachodzie wielu ludzi to rozumie; kiedyś wyczytałem poradę dla nowych mieszkańców jakiejś angielskiej wsi: „wspieraj swój lokalny sklep, nawet jeśli nie ma on na składzie każdego gatunku kawy”. Bo nie po to jest taki sklep.
Proponowany przez rząd zakaz handlu w co drugą niedzielę (mam nadzieję, że to na początek) w największych placówkach handlowych przyniesie ulgę wielu pracownikom, będzie także małą cegiełką w budowie świata sprzyjającego rodzinie. Ale może także pomóc małym polskim sklepikom, których właściciele będą mogli handlować. Pewnie nie zatrzyma wszystkich niedobrych procesów… Może jednak pomoże coś ocalić? Może sprawi, że choćby kawałeczek więcej polskiego handlu będzie w polskich rękach?
Cała batalia o niedzielny handel jest smutną autorecenzją naszej polskiej „endecji”, a przynajmniej jej dużej części. Historycznie endecy jak lwy walczyli o interesy polskich kupców i sprzedawców, często wręcz faulując. Dziś walczą jak lwy o interesy francuskich i niemieckich emerytów, którzy posiadają akcje tak pięknie nas strzygących sieci handlowych. Kiedyś, można dodać, endecy jak lwy bili się o polskie media, albo biliby się, gdyby była taka potrzeba. Dziś zażarcie zwalczają jakąkolwiek myśl o repolonizacji bądź choćby dekoncentracji, też służącej Polsce.
Czy w innych punktach swojego programu współczesna polska endecja (znów: na szczęście tylko jej część) będzie równie dzielnie stawała? A może ktoś tu kogoś udaje?
Endecy - na szczęście daleko nie wszyscy - w roli pomocników i obrońców rzeźników polskiego handlu…
Każdy może robić co chce, ale zostawcie Dmowskiego w spokoju. Nie zasłużył na to.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/362151-endecy-na-szczescie-nie-wszyscy-w-roli-pomocnikow-i-obroncow-rzeznikow-polskiego-handlu-a-moze-ktos-tu-kogos-udaje