W internecie można już przeczytać deklarację paryską – głos osobistości: intelektualistów i polityków z Europy zaniepokojonych ścieżką, którą podąża dziś nasz kontynent. To głos rozsądku przywracający do życia podstawowe pojęcia, wywrócone do góry nogami przez tyranię lewicowej ideologii i nawołujący do opamiętania, póki nie jest jeszcze za późno.
Deklaracja paryska (jej tekst tutaj) jest oświadczeniem mniejszości – wśród sygnantariuszy znane nazwiska m.in. Roger Scruton, Ryszard Legutko czy Rémi Brague – ale reprezentującym większość, milczącą i zastraszoną w obliczu ideologicznego terroru narzuconego Europie przez lewicowe elity.
„Prawdziwa Europa jest w niebezpieczeństwie. Wszystkie nasze osiągnięcia – narodowa suwerenność, opór wobec imperium, kosmopolityzm harmonizujący z obywatelską miłością, chrześcijański ideał dobrego i godnego życia, głębokie przeżywanie klasycznej spuścizny – wymykają nam się z rąk. Podczas gdy patroni fałszywej Europy konstruują swoją sztuczną religię powszechnych praw człowieka, my tracimy nasz dom.”
Tracimy nasz dom, ponieważ jego fundamenty zostały już poważnie naruszone. Jego miejsce zajmuje „fałszywa Europa” zbudowana na gruncie nowego, narzuconego przez liberalną lewicę zespołu wartości, a narzędziem, które służy budowie tego nowego gmachu jest wielokulturowość będąca wyrazem niewiary w wyjatkowość europejskiej cywilizacji. To projekt w swojej naturze bolszewicki, który niszczy dorobek wielu pokoleń, a jednocześnie kruchy i nietrwały ponieważ nie opiera się na spoiwie, jakim jest sięgająca setek lat wstecz wspólna przeszłość i kultura.
Rozpadająca się Europa staje się dziś łatwym celem. Najeźdźcą są tu wrogowie Zachodu, z jednej islamiści, a z drugiej – próbujący upiec własną pieczeń na tym ognisku Putin. Gdzieś w oddali majaczą jeszcze Chiny, póki co przyglądające się rozwojowi wydarzeń. Najeźdźcy mają już swojego konia trojańskiego, różniącego się od tego z Troi tym, że nawet nie musieli go podstępnie przepychać za bramy Europy. On tam był od dawna. Zamieszkali w nim wrogowie wszystkiego, co zdołała zbudować zachodnia cywilizacja. Przeciwnicy religii i rodziny, wyznawcy obcych kultur i sfrustrowanych mniejszości, które nie mogą się pogodzić z tym, że są mniejszością, zwolennicy cenzurowania wolnej myśli oraz pisania od nowa podręczników do historii i literatury, relatywiści wszelkiej maści. Gdy rozpoczęła się inwazja „uchodźców” szeroko otworzyli im bramę, posługując się frazesami o wolności, która przestanie być cokolwiek warta, jeśli odmówimy jej innym.
Otóż jest dokładnie odwrotnie, jeśli zgodzimy się na najazd obcych kultur, to narazimy nasze bezpieczeństwo i wolność na szwank, bo wolność w warunkach zagrożenia jest fikcją. Czy możliwy jest wolny wybór, gdy ktoś przykłada nam nóż do gardła? Tak, ale tylko wtedy, jeżeli nam życie niemiłe.
Aby uniknąć takiego scenariusza potrzebne jest przywrócenie właściwych proporcji między tym, co własne, a tym, co obce. Kilka lat temu Szwajcarzy w referendum opowiedzieli się za zakazem budowy minaretów przy meczetach, tłumacząc, że minarety nie mają charakteru religijnego, lecz stanowią wyraźny symbol polityczno-religijnych roszczeń do władzy, co stawia pod znakiem zapytania podstawowe prawa obowiązujące w tym kraju. Czy taki zakaz jest niestosowny? Owszem, tak samo jak niestosowny jest zakaz posiadania chrześcijańskich symboli religijnych na terytorium Arabii Saudyjskiej lub tamtejszy zakaz poruszania się odcinkami autostrad przeznaczonymi wyłącznie dla muzułmanów.
Oczywiście Arabia Saudyjska może stanowić na swoim terytorium własne prawa, tak samo jak i my w Europie mamy prawo do ochrony naszej kultury i tożsamości. Ktoś powie: ależ nic złego się nie dzieje, nasza kultura i tożsamość nie są na razie zagrożone, po co ten apokaliptyczny ton? Ano dlatego, że w tej sprawie trudno mieć zaufanie do politycznych elit Europy, które założyły na siebie ideologiczny knebel polit-poprawności. Nikt z nas, obserwując problemy z asymilacją odmiennych kultur we Francji, Niemczech czy Skandynawii, nie życzyłby sobie podobnych konfliktów we własnym kraju. Bo choćby sama demografia wskazuje, że starcia międzykulturowe czy międzyreligijne w Europie będą się raczej nasilać niż zanikać. Jeśli nawet nie za naszego życia to za życia naszych dzieci. A skoro zasada odpowiedzialności za przyszłe pokolenia – jak uczy lewica – niezaprzeczalnie obowiązuje w kwestii globalnego ocieplenia, to z pewnością nie inaczej jest ze współistnieniem różnych kultur.
Sygnatariusze deklaracji paryskiej piszą, że multikulturowe mogą być wyłącznie imperia. To prawda. Amerykanie – których państwo może z uwagi na globalne interesy uchodzić za współczesne imperium – są społeczeństwem wielokulturowym. Jednak zdołali oni zapewnić sobie lojalność większości przyjezdnych wobec obowiązujących tu praw. Warunkiem pozostania w Ameryce jest bowiem nie tylko poszanowanie reguł, ale także lojalność wobec nowej ojczyzny. Tego wszystkiego w rozdartej różnymi interesami Europie nie ma. Nie ma przede wszystkim jednej tożsamości europejskiej, nie ma aktu założycielskiego, do którego można się odwołać, nie jest nim bowiem traktat z Maastricht, ani traktat lizboński, nicejski ani żaden inny. Jeśli bowiem nawet akty te odwołują się w jakimś stopniu do wspólnych europejskich korzeni, to i tak każdemu Europejczykowi bliższa jest tożsamość lokalna.
Być może narastająca wojna z wojującym islamem doprowadzi do przesilenia, które zdoła zerwać pęta politycznej poprawności. W tej chwili jednak absurdalny strach przed fatwą ze strony liberalnej lewicy uniemożliwia prowadzenie polityki, która byłaby odpowiedzią na stojące przed Europą zagrożenia. Wydaje się wręcz, że europejskie elity bardziej obawiają się etykietki „ksenofoba” niż czających się islamistów.
Niewykluczone więc, że obecny projekt europejski zakończy się niepowodzeniem. Przede wszystkim dlatego, że okazał się on mało odporny na ideologiczne zacietrzewienie. Kryzys imigracyjny unaocznił niezdolność do wypracowania wspólnego stanowiska, niezdolność, za którą winę ponoszą głównie pełniące przywódczą rolę w Unii Niemcy. A obecne elity europejskie, które z powodów ideologicznych ciągle nie potrafią podjąć we własnym gronie dyskusji w obliczu realnych zagrożeń, nie są już w stanie zapewnić obywatelom ani bezpieczeństwa ani wolności.
Deklaracja paryska jest głosem w obronie Europy. Bo bezpieczeństwa, jakie daje wspólnota, nie jesteśmy w stanie zapewnić sobie samodzielnie. Jeśli uda się zniszczyć tę wspólnotę, stracimy poczucie bezpieczeństwa. A jego utrata kończy się zwykle również utratą wolności.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/361715-deklaracja-paryska-to-glos-w-obronie-europy-ratujmy-nasz-swiat-zanim-nie-bedzie-za-pozno