Czy prezydent Francji Emmanuel Macron pozwalałby sobie na różne wycieczki pod adresem Polski, gdyby nie miał cichej zgody Berlina? Czy Frans Timmermans i Komisja Europejska zdecydowaliby się na krucjatę przeciwko Polsce, gdyby nie mieli cichej zgody Niemiec? Czy w sprawie relokacji tzw. uchodźców przede wszystkim Polskę straszono by karami finansowymi, gdyby rządowi Angeli Merkel na tym nie zależało? Czy cyrk wokół procedury przestrzegania praworządności w Polsce miałby taką intensywność, gdyby Niemcom nie było to na rękę? Czy pozwy przeciwko niemieckim mediom, na przykład publicznej telewizji ZDF, za używanie określenia „polskie obozy zagłady” zaczęły przeszkadzać triumfalnemu pochodowi niemieckiej polityki historycznej zrównującej katów i ofiary oraz wybielającej Niemców i obwiniającej Polaków? Czy opór w Polsce przeciwko niemieckiemu rewizjonizmowi historycznemu w kulturze popularnej wzbudził w Berlinie niepokój? Czy zapowiedzi dekoncentracji mediów zaczęły zagrażać niemieckim interesom w Polsce oraz szeroko rozpowszechnionym w naszym kraju niemieckim wersjom opisu i analizy rzeczywistości? Na wszystkie te pytania odpowiedź jest twierdząca. I w takim momencie pojawia się kwestia reparacji wojennych.
Od lat niemiecka polityka biegła dwutorowo. Z jednej strony była w wielu aspektach otwarta na Polskę, co wynikało przede wszystkim z wzrastającego znaczenia naszego kraju dla niemieckiej gospodarki (siódmy partner gospodarczy – przed Rosją i Japonią) oraz z wielkiej historycznej winy. Z drugiej strony, zmierzała do wielowymiarowej kolonizacji Polski, przede wszystkim w sferze kultury i mediów, co kwestię niemieckiej winy relatywizowało, a nawet znosiło. Po roku 1990 mieliśmy coś w rodzaju triumfalnego pochodu przez Polskę niemieckiej wizji Europy, niemieckiego modelu gospodarczego, niemieckiej wizji historii i niemieckiego ładu medialnego powiązanego z niemiecką wersją kultury popularnej. Dla Niemiec było to ważne z tego względu, że jeśli Polska jako największa ofiara ich podbojów stawała się atutem polityki Berlina, osłabiało to argumenty, że niemiecka wizja Unii Europejskiej jest w jakikolwiek sposób niebezpieczna. Co otwarcie prowadziło do uznania, że lepsza będzie niemiecka Unia Europejska, stabilizowana przez potężną niemiecką gospodarkę niż UE targana kryzysami, choć nie zdominowana przez żadne państwo. Za rządów PO-PSL i premierostwa Donalda Tuska strategiczne cele niemieckiej polityki były realizowane bez żadnych tarć i oporów, za co Tusk został nagrodzony przez kanclerz Merkel posadą przewodniczącego Rady Europejskiej.
Najważniejsze cele niemieckiej polityki w Unii Europejskiej i w Polsce były gładko realizowane, gdyż brakowało realnych narzędzi przeciwstawienia się temu. Rząd Beaty Szydło i Polska jako państwo zaczęły być dlatego tak mocno atakowane, że polska polityka po 16 listopada 2015 r. realnie przeciwstawiły się wizji Unii Europejskiej w wersji niemieckiej, federalistycznej czy kilku prędkości. Przypomnę, że wielkim orędownikiem niemieckiej Unii Europejskiej był Radosław Sikorski, szef MSZ w rządach Donalda Tuska, który na ten temat wypowiedział się w 28 listopada 2011 r. w Berlinie. Oczywiście można twierdzić, tak jak Sikorski czy Tusk, że niemiecka Unia Europejska to najlepszy model i włączyć się w jej budowę, ale historyczne doświadczenia z Niemcami nakazują ostrożność wobec wizji niemieckiego porządku w Europie. A taka ostrożność ze strony Polski jest szczególnie uzasadniona i zrozumiała, a wręcz konieczna.
Kiedy różni politycy opozycji, historycy, prawnicy i dziennikarze w naszym kraju twierdzą, że podniesienie kwestii reparacji wojennych Niemiec dla Polski nie ma żadnego sensu, jest sprawą zamkniętą, a wręcz szkodzi Polsce i ją ośmiesza, chcąc nie chcąc wpisują się w niemieckie interesy i reprezentują niemiecki punkt widzenia. I nie zauważają albo udają, że tego nie widzą, jak poważnie do kwestii reparacji odniesiono się Niemczech. O tej wyjątkowej powadze świadczy zamówienie przez Bundestag ekspertyzy, świadczą dyskusje w świecie niemieckiej polityki, wśród niemieckich historyków, politologów, w niemieckich mediach. A to tylko powierzchnia, bo za kulisami ta sprawa ma jeszcze większe znaczenie i jest znacznie goręcej dyskutowana. W Berlinie zauważono, że podniesienie kwestii reparacji może być największą przeszkodą w realizacji nie tylko niemieckiej wizji Unii Europejskiej, ale też strategicznych, dalekosiężnych celów niemieckiej polityki, z przyznaniem Niemcom stałego miejsca w Radzie Bezpieczeństwa ONZ na czele. Ci, którzy w Polsce kpią z podjęcia kwestii reparacji albo nic nie rozumieją, albo modelowo „rżną głupa”.
Sprawa reparacji jest argumentem przetargowym wagi ciężkiej, a może nawet superciężkiej. I wcale nie chodzi o pieniądze, lecz o możliwość używania tego argumentu zarówno w relacjach polsko-niemieckich, jak i na forum Unii Europejskiej. To może być najważniejszy atut polskiej polityki po 1989 r. Dlatego w Berlinie został potraktowany śmiertelnie poważnie, natomiast w Polsce różni użyteczni robią z tego przedmiot kpin i żartów. Takie jest po prostu zamówienie Berlina. A w stolicy Niemiec doskonale wiedzą, że Warszawa zyskuje broń, której nie miała przez ostatnie prawie trzy dekady, co skutkowało łatwym, wieloaspektowym podbojem naszego kraju. Wszystkim kpiarzom i obśmiewaczom sprawy reparacji doradziłbym rozsądek i umiar, bo mogą się mocno zdziwić, kto tu będzie się śmiał ostatni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/357390-ci-ktorzy-w-polsce-kpia-z-podjecia-kwestii-reparacji-albo-nic-nie-rozumieja-albo-rzna-glupa