Na kilka, może kilkanaście dni przed wyłożeniem na stół kart w sprawie prezydenckich projektów reformujących wymiar sprawiedliwości, niewiele wiemy więcej niż to, co opisaliśmy na łamach tygodnika „Sieci” kilka tygodni temu (zapewne co nieco wyjaśni się w środę, po spotkaniu prezydenta z przedstawicielami klubów). Mamy za to pewną interesującą sytuację polityczną, która nadaje oczekiwaniu na projekty dodatkowego smaczku.
Niezależnie od tego, czy życzył sobie tego sam zainteresowany, Michał Królikowski stał się twarzą prezydenckich pomysłów na reformę. Można domniemywać zresztą, że zgodę na to wyraził (przynajmniej pośrednio) prezydent - po początkowym okresie milczenia Królikowski udzielił szeregu wywiadów, a ministrowie z Kancelarii Prezydenta akceptowali fakt, że przedstawiany jest w nich jako główny odpowiedzialny za przygotowanie projektów.
Królikowski opowiada w tych rozmowach naprawdę ciekawe historie. Jak w wywiadzie dla Roberta Mazurka („Dziennik Gazeta Prawna”), gdzie czytamy o tym, jak sędziowie „walczyli o swoją niezależność”.
Dam przykład, jak dbali: w Ministerstwie Sprawiedliwości jak w każdym urzędzie można było uzyskać zwrot kosztów za przejazd. No i zgodnie z napisanym przez sędziów regulaminem urzędnik dostawał zwrot za drugą klasę, a sędzia za pierwszą… (…) Powiem więcej, niektórzy sędziowie są delegowani do pracy w ministerstwie z odległych miast, w których już dawno nie mieszkają, ale wciąż przysługuje im zwrot kosztów podróży. Regulamin pozwalał im uzyskiwać ten zwrot nawet bez pokazywania biletów. (…) Ponieważ mieli służbowe komórki, to sprawdzono, gdzie się one logowały, no i okazało się, że nie w tamtych miejscach. Nie muszę dodawać, że próba załatwienia tej sprawy została skwitowana zarzutami o naruszaniu niezależności sędziów.
Prawnik dodaje przy tym, że „potrzeba zmian kadrowych wydawała mu się nadmierna” - do momentu gdy, „nie przyjrzał się osobom orzekającym w Sądzie Najwyższym”.
Ja otwarcie mówię – i to może być źle odebrane z kolei przez moich kolegów i prezes Małgorzatę Gersdorf – że w Sądzie Najwyższym są osoby, które nie powinny w nim orzekać ze względu na to, co robiły w przeszłości. I zgodzę się z PiS, że ustawodawca ma prawo żądać, by tyle lat po przełomie ci ludzie z sądu odeszli.
Idźmy dalej - w wywiadzie dla „Więzi” wskazuje na niebywale wysoki poziom upolitycznienia prezesów sądów.
Gdy likwidowaliśmy małe sądy, przyszedł do mnie przedstawiciel koalicyjnego PSL i przekazał listę nazwisk z komentarzem: „To są nasi prezesi i te sądy mają zostać”. Pamiętam też sytuacje, w których nieformalnie badano poglądy instytucji orzeczniczych co do przyjmowanych ustaw, sprawdzając, czy spotka się to z ich akceptacją. Badano to, rzecz jasna, u osób, które wcześniej wybrano z poparciem partii rządzącej.
To potwierdzenie najostrzejszych tez, najbardziej twardych analiz i ocen polityków PiS. O korporacyjności sędziowskiego środowiska do bólu, do granic absurdu, o obronie swoich i upolitycznieniu, upartyjnieniu, zblatowaniu z układem politycznym III RP (ze szczególną rolą PSL).
Chciałoby się zresztą Królikowskiego zapytać i dopytać: dlaczego wtedy przypadki te nie zostały wówczas nagłośnione? A może i zgłoszone odpowiednim służbom? Czy troska o jakość instytucji i propaństwowość (których u Królikowskiego nie kwestionuję) nie powinny doprowadzić do ujawnienia tamtych faktów? I czy wspomnianym przedstawicielem PSL nie był czasem Jan Bury?
Poglądy doradcy pana prezydenta prezentują się interesująco. Michał Królikowski w jednym pytaniu potrafi naprawdę ostro wypowiedzieć się na przykład w sprawie Wojciecha Łączewskiego (w odróżnieniu od rzecznika KRS Waldemara Żurka, który bronił kolegi po fachu, wbrew oczywistym faktom), a w drugim oznajmić, że niewiele da się zmienić w sądownictwie, bo przecież mamy demokrację i musimy szanować instytucje. A w zasadzie to sędziowie nie są źli i jest w porządku.
Do istoty demokratycznego państwa prawnego należy to, że płaci się za jego istnienie określony koszt. Tym kosztem jest bezsilność w pewnych obszarach albo inaczej: niezdolność do tego, żeby pewne rzeczy do końca domknąć, żeby być w pełni radykalnie skutecznym.
Proszę wybaczyć te przydługie cytaty z dr hab. Królikowskiego (pomińmy laurki dla prof. Zolla), ale jeszcze jedna anegdota warta jest przytoczenia:
Lęk przed tym konkretnym ministrem (Ziobrą - dop. wP) jest realny. Półtora miesiąca temu prowadziłem szkolenie dla sędziów i prokuratorów. Wszystko dobrze biegło, ale w pewnym momencie bardzo się rozgadali między sobą i troszkę straciłem nad nimi kontrolę. Mam duże doświadczenie dydaktyczne, więc potrafię uciszać grupę. Czasem proszę, czasem zażartuję, a czasem używam jakichś głupich rymowanek, sięgających jeszcze czasów szkoły podstawowej. Tu nie pomagały ani prośby, ani apele. W końcu przyszła mi do głowy rymowanka, której użyłem całkowicie bezwiednie: „Cicho, bo przyjdzie Zbycho!”. W sali natychmiast zapadła cisza. Zrobiło się tak cicho, że dotarło do mnie, co powiedziałem – i zacząłem się serdecznie śmiać. Tyle że moi słuchacze zaczęli się śmiać dopiero po paru długich sekundach…
Przytaczam wszystkie te cytaty nie po to, by jakoś uderzyć w Królikowskiego i jego kompetencje - które szczerze cenię, choć nie wszystkie uwagi podzielam - ale po to, by pokazać, że wpisują się one w szerszy kontekst polityczny. Projekty prezydenckie będą bowiem „opakowane” w taki dwoisty stosunek do zmian: z jednej strony będziemy słyszeć sporo o konieczności reformy, z drugiej - o utrzymaniu zmian w cywilizowanych granicach, nawet kosztem ich skuteczności. Trudne to do pogodzenia, trzymam kciuki, by prezydentowi się powiodło, choć tak naprawdę dopiero reakcja Sejmu na projekty ustaw (i ewentualne zmiany) będą weryfikacją tego problemu.
W szerszy kontekst polityczny wpisuje się także sprawa billboardów i spotów, w których rządzący przekonują o konieczności reformy. Rozumiem intencje - po koncertowo spartolonym odcinku „reformy sądownictwa” w zakresie PR, akcja z plakatami ma być odpowiedzią na protesty i krytykę. Wtedy, tuż przed sejmowymi wakacjami, mieliśmy atmosferę chaosu i oddane walkowerem (poza chlubnymi wyjątkami) pole walki o przekaz w sprawie proponowanych zmian. Dzisiejsza akcja marketingowa ma być zresztą nie tylko orężem w walce o nastawienie Polaków do reformy, ale i presją wywieraną na głowę państwa (by projekty nie były zbyt łagodne).
Niestety, zarówno wykonanie billboardów i spotów (na dość prymitywnym poziomie, jak gdyby pisane było na kolanie), jak i tło akcji (nowa firma byłych pracowników KPRM, dość oczywiste wystawienie się na oskarżenia o finansowanie „swoich”) sprawiają, że dobrymi chęciami może zostać wybrukowane polityczne piekło. Nie mówimy więc o kluczowych projektach reformy i kształcie ustaw, ale o tym, kto i za ile wykonał plakaty z informacją o tym, że jakiś tam sędzia ukradł kiełbasę, a inny spodnie. Amatorszczyzna w wielu wymiarach. Przypomina to trochę kampanię Bronisława Komorowskiego; po łebkach, za duże pieniądze, na wariackich papierach, nieskutecznie i w oderwaniu od emocji społecznych.
Trzeci aspekt, jaki warto wziąć pod uwagę, to sprawa samodzielności (czasem wręcz teatralnej), na jaką niewątpliwie wybija się prezydent Andrzej Duda. Ciekawie pisał o tym w weekendowym „DGP” Piotr Zaremba. Głowa państwa wysyła szereg sygnałów, które układają się w dość spójny obraz: polityka, który idzie na swoje. I w sprawie reformy sądów, i relacji z PiS, i w kwestiach referendum dot. zmian w konstytucji czy obchodów 100-lecia niepodległości. Klincz między rządem a Pałacem jest wyraźny - obie strony wiedzą, że bez wzajemnego wsparcia utkną w zaspach pretensji, niemożności, imposybilizmu - jak powiedziałby klasyk. Ani reforma sądów, ani żadne tam referendum nie uda się bez dwóch silników - pisowskiego i prezydenckiego.
Tutaj różnię się nieco z Piotrem, który przekonywał w DGP, że nawet przy niskiej frekwencji Polacy wskażą na system prezydencki, co realnie nie będzie znaczyło wiele, ale i tak wzmocni prezydenta. To stałoby się pod warunkiem, że do referendalnych urn pójdzie przynajmniej 30-40 procent wyborców. Stawiam dolary przeciw orzechom, że jeśli referendum nie będzie połączone z wyborami samorządowymi albo przynajmniej pytaniem o politykę migracyjną w kontekście presji ze strony UE, a przy tym maszyny wyborczej nie włączy PiS, frekwencja będzie koszmarnie niska. A to oznacząłoby klęskę pomysłu prezydenta, nawet jeśli 95% spośród głosujących wskazałoby na system prezydencki.
W przewidywalnym systemie prezydent otrzymałby gwarancję poważnego traktowania, kilka realnych ustępstw w sprawach zagranicznych i obronności, może nawet pozwolenia na drobne przemeblowanie ekipy rządzącej. W zamian projekty ws. sądownictwa, poza kilkoma oczywistościami, nie zostałyby drastycznie zmienione, a PiS mogło odtrąbić sukces ws. reformy. To jednak nie jest przewidywalny system, a kompromis - jakikolwiek, z kimkolwiek, w czymkolwiek - traktowany jest jako porażka.
PS. Last but not least - weta prezydenta i dyskusja, jaka po nich powstała sprawiła, że PiS i Pałac Prezydencki zagospodarowali całą arenę polskiej polityki. To w ramach szeroko pojętego PiS jest dziś i koalicja, i opozycja. Schetyna, Petru, Kosiniak-Kamysz i reszta są dziś jedynie ozdobą. Ta gra na wielu fortepianach, jaka powstała w obozie PiS zupełnie przypadkiem i niechcący, powinna dać do myślenia rządzącym. I, kto wie, nawet po osiągnięciu porozumienia ws. sądów czy armii, może być użyta w przyszłości.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/357324-zanim-prezydent-wylozy-na-stol-karty-ws-sadow-o-krolikowskim-billboardach-i-ambicjach-palacu