Możemy zaklinać rzeczywistość i udawać, że konflikt prezydenta Andrzeja Dudy z Prawem i Sprawiedliwością to jedynie wymysły nieprzyjaznych PiS mediów. Ale do rozwiązania konfliktu nie przybliży to nikogo ani o pół kroku. Jest jasne, że prezydent postanowił wybić się na „niepodległość” od ludzi, którzy wypchnęli go na urząd. A czy pchnęły go do tego plany tworzenia własnej partii, czy może przejęcia elektoratu PiS łącznie z partyjnym szyldem, niech ocenią eksperci od mydlenia oczu.
Fakty są czytelne. Zawetowanie dwóch ustaw „sądowych” było jasnym jak peruwiańskie słońce znakiem braku zaufania głowy państwa do PiS. Tylko tyle i aż tyle. Było sto innych możliwości wyrażenia własnej opinii, nie tylko zresztą w tej kwestii, ale i zmian w armii. Wciąż widzę w prezydencie człowieka wybitnie inteligentnego, z kilkoma wielkimi zaletami w politycznej branży, tym bardziej nie zgodzę się na robienie z niego właśnie „Adriana”. Kiedy tylko przestali tak go nazywać ludzie i taborety po drugiej stronie barykady, nasza zaczęła Dudę tłumaczyć z polskiego na nasze.
Gdyby słowa rzecznika Krzysztofa Łapińskiego o tym, że prezydent, jeśli będzie miał sugestie co do zmian w rządzie, zwróci się z tym do Jarosława Kaczyńskiego, były jedynie lapsusem, on sam wytłumaczyłby je od razu, względnie – po pierwszych krytycznych reakcjach. Tak się nie stało. Nie poczuł się także zobowiązany do komentarza sam prezydent, uznając wyraźnie, że pominięcie przez Łapińskiego premier Beaty Szydło (bez której, moim skromnym zdaniem, Andrzej Duda nie wygrałby wyborów) jest w porządku.
Bo tak miało być od początku. Słowa Łapińskiego oznaczały jedno: „Jestem ci równy, Jarosławie”. Powie ktoś – zwariował? Nagłe zaćmienie? Nic z tych rzeczy. Konsekwentne budowanie własnego zaplecza politycznego niezależnego od woli prezesa Kaczyńskiego. I – czy to się twardemu elektoratowi PiS podoba, czy nie – poszerzanie spektrum oddziaływania prawicy. Albo raczej – wyrobu prawicopodobnego dla mas. Proces ten zaczął się dawno, a rumieńców nabrał wraz ze zmianą niezłego Marka Magierowskiego na narcyza Łapińskiego. Andrzej Duda nie jest dzieckiem i wiedział, kogo bierze sobie za rzecznika. Człowieka, delikatnie mówiąc, niezgadzającego się z wieloma działaniami PiS, pupila Salonu, żywy przykład na to, że można, wicie, rozumicie, być pisowcem, a jednocześnie – spokogościem. O ile oczywiście, będzie się PiS krytykować. Zaraz po wyborze Łapińskiego redaktorzy pisali: „Krzysztof Łapiński nie przejmował się zakazami biura prasowego PiS i rozmawiał z dziennikarzami. Na razie dobrze na tym wyszedł” (Dominika Wielowieyska, „Gazeta Wyborcza”), „Bardzo dobry ruch Andrzeja Dudy!” (Robert Feluś, „Fakt”). „Krzysztof Łapiński mocno podpadł rzeczniczce Mazurek. Bardzo dobra kandydatura” (Paweł Wroński, „GW”). I to w czasach, gdy Andrzej Duda był jeszcze dla nich „łajdakiem”, „Adrianem”, „marionetką” zasługującą na Trybunał Stanu.
Za co tak pokochali Łapińskiego? Ano, za takie opinie: „Jak pan ocenia działania PiS w czasie grudniowego kryzysu sejmowego w skali od jednego do dziesięciu? Na jeden?”. „Troszkę więcej, może na dwa” – odpowiadał dzisiejszy rzecznik prezydenta. Jego zdaniem policja niepotrzebnie usuwała ludzi blokujących posłom wyjście z Sejmu. Kiedy media dmuchały tzw. sprawę Misiewicza, mówił: „Dobija mnie, że kampanijny trud wielu osób, w tym mój, jest marnotrawiony. Nie po to harowałem, by teraz nasza praca była przekreślana przez niemądre wypowiedzi, głupie decyzje czy niegodne zachowania ludzi, których wtedy wokół nas nie było”. Grzegorz Schetyna to dla niego „osoba sympatyczna”, a po wypadku auta z kolumny wiozącej m.in. Antoniego Macierewicza, całą wiedzę czerpał od tych, którzy podsuwali mu mikrofon. „Partia powinna unikać takich sytuacji, jak ta z Macierewiczem. (…) Przejechanie na czerwonym świetle jest prawem pojazdu uprzywilejowanego, ale to nie znaczy, że się taranuje inne samochody” – rzucał.
Powtórzę: prezydent Andrzej Duda wiedział, kogo bierze na rzecznika i po co. Dziś na froncie zimnej wojny Pałacu Prezydenckiego z Nowogrodzką, podsycanej przez jego doradców, niegaszonej także przez Ministerstwo Sprawiedliwości, oglądamy drobne detonacje podłożonych wtedy ładunków. Większe wybuchy wciąż przed nami, ale kilka rzeczy jest pewne. Stracą obie strony, choć przeżyć może tylko jedna. Polska nie będzie miała z tego nic prócz kontrofensywy lewicy i zalewu wszelkiego lewactwa.
Pokoju nie będzie już nigdy, ale rozejm pozwoliłby obu stronom zebrać siły przed ostateczną walką. Nie ze sobą. O lepszą Polskę.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/356825-jeszcze-mozna-wybrac-rozejm-u-progu-wojny-prezydenckiego-okretu-z-flotylla-pis