Merkel to, Macron tamto, Juncker owo…, a wszystko sprowadza się do jednego: jakże piękna byłaby Europa, dostatnia, zintegrowana, rozwijająca się i gotowa stawić czoła wszelkim wyzwaniom współczesnego świata, gdyby nie Polska. A ściślej, gdyby nie Prawo i Sprawiedliwość, a jeszcze precyzyjniej, gdyby nie ten „zjadliwy karzeł”, jak swego czasu ochrzciły byłego premiera Jarosława Kaczyńskiego niemieckie media…
Powoli nudne stają się te połajanki z Paryża, Berlina czy Brukseli, ale po prawdzie mamy powody, aby się z nich cieszyć. Znajdujemy się bowiem w trzeciej z czterech faz, które zmierzają ku normalności. Po upadku komunizmu i żelaznej kurtyny, w czym Polska (bo przecież nie zachodnia Europa) miała wielki, niepodważalny wkład, nasz kraj wszedł w pierwszą fazę: łaskawie włączanego, biednego państwa „ze wschodu” w tzw. struktury europejskie.
Fakt, byliśmy biedni. Pominę już, z jakich powodów znaleźliśmy się w sowieckiej strefie wpływów… Za ów „powrót do Europy” zapłaciliśmy słoną cenę. Nastąpił czas prywatyzacji, czyli – mówiąc wprost – wyprzedaży wszystkiego, co nadawało się do sprzedania, oraz likwidacji tego, co ewentualnie mogłoby stanowić konkurencję. Za ilustrację może posłużyć bezkarnie dotowany w RFN rozwój niemieckich stoczni, przy równoczesnym rozparcelowaniu, a w rzeczywistości likwidacji polskiego przemysłu stoczniowego. Efekty tego scalania z zachodnią gospodarką widać do dziś. Ale jest jeszcze jeden, ważniejszy, bo polityczny aspekt europejskiej akcesji III RP. Równolegle ci, których historycznie rzecz biorąc tradycje demokratyczne są znacznie krótsze od naszych, przybrali wobec naszego kraju mentorskie pozy wychowawców i nauczycieli demokracji…
Nie umniejszam przemianom, które dokonały się w naszym kraju. Był to swego rodzaju deal, ale żadna łaska ze strony unijnej wspólnoty, która tylko w Polsce zyskała prawie 40 mln rynek zbytu i tanią siłę roboczej, na czym korzystała i korzysta do dziś. Pod względem gospodarczym rozszerzenie było dla starych członków UE bardzo lukratywnym biznesem. Również pod względem politycznym, dopóty, dopóki unijni nowicjusze bez szemrania podporządkowywali się dezyderatom niemiecko-francuskiego dyrektoriatu. Zaistniał osobliwy patriarchalizm, kilkunastoletnia faza lekceważenia, pokrywana blichtrem pompatycznych słów i poklepywania po ramionach, czego znamiennymi wyrazami były słowa wówczas prezydenta Francji Jacquesa Chiraka, że Polska straciła okazję, aby milczeć w sprawach polityki międzynarodowej, oraz zainicjowana przez kanclerza Gerharda Schrödera i prezydenta Władimira Putina budowa niemiecko-rosyjskiej, gazowej okrężnicy.
Z faktami się nie dyskutuje. Ostatnią odsłoną tej wasalizacji był złożony przez szefa polskiej dyplomacji, kuriozalny „hołd berliński”. Na szczęście tę fazę, wraz z wyborczą klęską rządu PO-PSL, mamy już za sobą. Kolejną było strofowanie Polski ze strony „dyrektoriatu” za próby urządzania naszego domu po swojemu, obrony własnych interesów gospodarczych i prowadzenia niezależnej polityki zagranicznej przez nowy gabinet PiS. Gdy okazało się, że rząd premier Beaty Szydło nie da się przestawiać, że jest odporny na połajanki Berlina, Paryża i zinstrumentalizowanej Brukseli, nastąpiła trzecia faza, w której znajdujemy się obecnie: nieskrywanych nacisków i gróźb wobec demokratycznie wybranych władz naszego kraju, przy równoczesnym, jawnym wspieraniu opozycji.
Niezrównoważony prezydent Francji Emmanuel Macron wręcz kipi ze złości:
„Narodowe egoizmy są pełzającą trucizną, która osłabia nasze demokratyczne systemy”,
— rzuca w eter i domaga się nałożenia kar na Polskę i Węgry, tych – jak nas określił - „cynicznych zdrajców Europy”. To francuskie wcielenie Machiavellego forsuje, ma się rozumieć dla ogólnego dobra, wprowadzenie z czysto partykularnych pobudek zmian płacowych w unii dla pracowników delegowanych, co nie tylko uderzyłoby w fundamenty wspólnoty, lecz praktycznie wyeliminowałoby w jej ramach konkurencję. Pracujący na terenie Francji, polscy kierowcy i nie tylko mieliby zarabiać tyle, co ich francuscy koledzy po fachu – taka troska… W odpowiedzi polski rząd powinien domagać się od robiących interesy w naszym kraju francuskich firm jak Carrefour, Leroy Merlin, Décathlon i innych takich samych płac dla ich polskich pracowników, jakie mają ich załogi we Francji, a i takich samych warunków zatrudnienia, z 35. godzinnym tygodniem pracy włącznie.
Gdy chce się kogoś uderzyć, kij się zawsze znajdzie. Francja, w której z powodu niefrasobliwej polityki imigracyjnej, po serii krwawych zamachów wciąż obowiązuje stan wyjątkowy, usiłuje pouczać Polskę co do praworządności. Podobnie Angela Merkel, która również… „nie może milczeć”. Choć w Niemczech sędziowie federalni mianowani są i odwoływani przez prezydenta, zaś o składzie trybunałów współdecydują parlament, ministrowie i komisje do spraw sędziów (podobnie jak w wielu innych krajach zachodniej Europy), pani kanclerz ośmiela się krytykować de facto nie dokonaną jeszcze reformę polskiego sądownictwa…
Mniejsza z tym, bo w gruncie rzeczy nie o to chodzi. U podłoża wszystkich tych ewidentnych prób ingerencji w wewnętrzne sprawy naszego kraju leży polityka zagraniczna: uniezależnianie się Polski od unijnego „dyrektoriatu” i wzmacnianie własnej pozycji na arenie międzynarodowej. Przez wpływowy w Brukseli Berlin i Paryż traktowane jest to niemalże jak zamach stanu, podważanie ich dotychczasowego sobiepaństwa, które doprowadziło już m.in. do uwolnienia się Wielkiej Brytanii spod unijnej kurateli, zaś całą wspólnotę wtrąciło w największy kryzys w jej dziejach. Dziś dla Berlina i Paryża strach ma oczy prezesa PiS, a także wywodzących się z jego szeregów premier Beaty Szydło i prezydenta Andrzeja Dudy.
Nie bez powodu prezydent Macron, którego popularność we własnym kraju po zaledwie trzech miesiącach urzędowania jest odwrotnie proporcjonalna do tej z chwili zaprzysiężenia, objechał w ubiegłym tygodniu państwa naszego regionu, aby rozmawiać z przywódcami Austrii, Czech, Słowacji, Rumunii i Bułgarii. Oficjalnym powodem tej podróży było uzyskanie poparcia dla zmian w unijnej dyrektywie o pracownikach delegowanych. Jednak prawdziwy jego cel stanowi, jeśli nie skonfliktowanie, to przynajmniej poróżnienie krajów naszego regionu, a tym samym osłabienie roli i znaczenia Polski, jako głównego architekta Grupy Wyszehradzkiej i Trójmorza. Jak zareagują ich rządy, czy dadzą się przeciągnąć, przekupić jakimiś kontraktami i w efekcie wystąpią w roli karpia cieszącego się z wigilii? - czas pokaże.
Dla platformiano-nowoczesnej opozycji jednym z kluczowych i najczęście używanych wyrazów stało się słowo: „izolacja” Polski, użyte przez francuskiego prezydenta na użytek rodzimych mediów i poza granicami. Po prawdzie cała ta gadanina, choć bywa irytująca, nie ma większego znaczenia. Merkel to, Macron tamto, Juncker owo… - niczego to nie zmienia. Dowodzi jedynie, że Polska znajduje się na progu czwartej, ostatniej fazy, w której do samozwańczych władców Europy dotrze wreszcie, pogodzą się i przyzwyczają do tego, że nasz kraj może być partnerem, ale nigdy popychadłem, współtwórcą ale nie bezwolnym wykonawcą narzucanej mu z zewnątrz polityki, tak wewnętrznej jak i zagranicznej. Po prostu róbmy swoje.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/355623-cztery-fazy-w-drodze-polski-do-normalnosci-nasz-kraj-moze-byc-partnerem-ale-nigdy-popychadlem
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.