Właściwie trudno było tego nie przewidzieć. Pamiętacie Państwo obrazki z najbardziej gorących dni kryzysu imigracyjnego 2015 roku? Twarze młodych mężczyzn na przepełnionych łodziach przecinających Morze Śródziemne w drodze do Europy. Teraz ci mężczyźni będą sprowadzać – całkiem legalnie – swoje rodziny. Tak przynajmniej wynika z dokumentu niemieckiego rządu ujawnionego przez brukowiec „Bild”. Mowa jest nawet o 390 tys. ludzi, którzy przybędą do Niemiec w ramach łączenia rodzin w 2018 roku.
Od samego początku było jasne, że imigranci, którzy przybyli do Europy po 2014 i 2015 roku, pozostaną tu na stałe. Że nie chodzi o żadnych uchodźców, którzy szukają czasowego schronienia lecz o ekonomicznych imigrantów. Mówiły o tym dokumenty Unii Europejskiej poświęcone imigracji i relokacji. Kto chciał je znaleźć, ten je znalazł i przeczytał. Wielu jednak wolało powtarzać infantylne brednie o tym, że „nasz dom jest waszym domem”.
Niemcy próbują najwyraźniej pogodzić wodę z ogniem. Z jednej strony podpisują się pod ustaleniami mini-szczytu imigracyjnego w Paryżu, na którym zapowiedziano wypłatę znacznych środków dla krajów afrykańskich w zamian za powstrzymanie imigracji. Z drugiej wysyłają sygnał do potencjalnych imigrantów, że warto nadal emigrować do Europy, bo jeśli to się uda, będzie można tu już pozostać i ściągnąć rodzinę. Podstawowa różnica będzie teraz taka, że gangi organizujące przemyt ludzi podniosą ceny za swoje usługi, bo przyjdzie im zapłacić większe łapówki za przymykanie oczu przez lokalne władze.
Czym właściwie kierują się Niemcy? Mówi się – i do pewnego stopnia to prawda – że przede wszystkim względami ekonomicznymi. Że w obliczu kryzysu demograficznego chodzi o ściągnięcie siły roboczej. Jednak czynnik ekonomiczny wyraźnie ustępuje tutaj ideologii, promocji źle rozumianej otwartości i wielokulturowości. Bo gdyby tylko chodziło o ręce do pracy, to czemu Niemcy w 2004 roku nie byli równie otwarci dla pracowników z Europy Środkowo-Wschodniej, ustanawiając po poszerzeniu Unii długie okresy ochronne? Czemu równie chętnie nie otwierają się dziś na Ukraińców? Za ich wschodnią granicą gotowe do podjęcia pracy były tysiące ludzi, nieźle wykształconych, wykwalifikowanych i nie sprawiających żadnych kłopotów integracyjnych. Zamiast nich wybrano przybyszy wywodzących się z obcej, często wrogiej kultury, pozbawionych – jak wynika z ostatnich badań niemieckiej Federalnej Agencji Zatrudnienia – podstawowych umiejętności, nierzadko analfabetów. Aby ich wdrożyć do jakiejkolwiek pracy potrzebne są co roku dziesiątki miliardów euro. I to bez gwarancji powodzenia. Jedynie chyba wytłumaczenie takiej polityki to ideologiczny obłęd.
Może to i dobrze, że Polacy nie zasilili masowo Niemiec swoimi pracownikami. Gdyby Berlin chciał otwierać się na Polaków tak jak dziś otwiera się na Syryjczyków czy Erytrejczyków, z Polski do Niemiec wypłynęłaby jeszcze większa rzeka ludzi niż milion, który wyemigrował kilka lat temu do Wielkiej Brytanii. Przyglądając się meandrom niemieckiej polityki, trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że zasady obowiązujące w Unii Europejskiej są dowolnie naginane przez najsilniejsze państwa do czysto politycznych i ideologicznych celów. Kto w ostatecznym rachunku na tym zyska, a kto straci, okaże się już niebawem.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/355342-czy-rzeczywiscie-niemcy-wola-zatrudniac-u-siebie-muzulmanow-niz-europejczykow