Lewicowa dziennikarka Małgorzata Borkowska opublikowała na portalu strajk.eu bardzo interesujący artykuł o Marku M. – jednym z czołowych warszawskich „reprywatyzatorów”. Tym, z którym skonfliktowana była spalona żywcem działaczka lokatorska Jolanta Brzeska. Zainteresowani cały tekst Borkowskiej mogą przeczytać tu
Poniżej więc jedynie streszczenie najciekawszych i mało znanych wątków, dotyczących przeszłości Marka M. Po pierwsze, nie pojawił się on w IIIRP bynajmniej jak filip z konopi. Jest – pisze dziennikarka – „wnukiem znanego pisarza – „szychy” w Ministerstwie Kultury i Sztuki oraz Związku Literatów Polskich”. Zaś jego matka Barbara Zdrenka „była wysoką rangą PRL-owską urzędniczką”. Interesujące jest też, że M. „karierę zaczynał w charakterze pełnomocnika firmy polonijnej. Na początku lat osiemdziesiątych podróżował m.in. do Algierii, Singapuru i Turcji”. Każdy, kto wie cokolwiek o tzw.przedsiębiorczości polonijnej lat 80 zdaje sobie sprawę z tego, że była ona bardzo gęsto naszpikowana agenturą, a także kadrowymi pracownikami MSW – tak wyglądały skromne początki przechodzenia tych sfer do wolnorynkowej rzeczywistości.
Najbardziej interesujące jest jednak to, kim był ojciec Marka M. Otóż Zygmunt M. – ojciec Marka M. był w latach 60 i 70 członkiem niezwykłego jak na PRL gangu, zajmującego się przemytem złota i dzieł sztuki, a także handlem dewizami. Wszystko to na gigantyczną skalę, a wiele wskazuje na to, że grupa dopuściła się również jednego morderstwa. Co najmniej dwóch szefów tej przestępczej struktury było tajnymi współpracownikami SB; jeden z nich twierdził wręcz, że rozpoczął przemytniczą działalność na polecenie Resortu. Był to tak zwany gang „Złotogłowych”, jak ochrzciła go wówczas prasa.
Tak jest, prasa, bowiem w pierwszej połowie lat 70 członkowie gangu zostali aresztowani i osądzeni. Przy czym uczestnicy procesu – adwokaci wspominali, że odbywał się on pod bardzo intensywnym nadzorem SB. Wyraźnie pilnowano, by któryś z oskarżonych nie powiedział za dużo. „Było jasne, że oskarżeni mieli protektorów w MSW” – powiedział po latach mec. Jacek Kondracki, obrońca jednego ze „złotogłowych”. Logiczna interpretacja sytuacji była taka, że gang przez lata był pod kontrolą jakiejś grupy w MSW, i upadł, kiedy w starciu o wpływy grupa ta przegrała z innym ośrodkiem w tym samym resorcie.
Zapadły surowe wyroki, w tym dwa razy po 25 lat – najwyższy wtedy w Polsce wymiar kary poza karą śmierci. Sam M. – senior (który w latach 1966-1971 nie tylko handlował dewizami i przemycał złoto; prowadził też firmę w Belgii – znów komuś, kto wie cokolwiek o czasach gomułkowskich trudno wyobrazić sobie, by zwłaszcza to ostatnie było możliwe bez, mówiąc ostrożnie, jakiegoś rodzaju współpracy z władzami) względnie się wywinął, bo dostał tylko sześć lat odsiadki. I, co w środkowym PRL-u było oczywiste – konfiskatę mienia.
I tu najciekawszy chyba rezultat śledztwa Borkowskiej, bo kluczową częścią tego mienia byłą willa ma warszawskim Mokotowie. Oczywiście skonfiskowana. Tylko że, jak napisała Borkowska, jeszcze w latach 90 syn Zygmunta M., późniejszy warszawski reprywatyzator, Marek M., mieszkał w tej willi i, co więcej, pod tym adresem prowadził swoją firmę. Bo, okazało się, on i jego matka, mimo konfiskaty, zachowali prawo wieczystego użytkowania gruntu. Jakoś bardzo nieudolna okazała się w wypadku rodziny M. peerelowska Temida…
I jeszcze ciekawostka, ale coś obrazująca. Proceder Zygmunta M. uprawiany był „pod przykryciem” prowadzenia antykwariatu. Antykwariuszem stary M. był również po wyjściu z więzienia. I to podpisanym przez niego (choć okazało się, że podpis Zygmunta M. został podrobiony) zaświadczeniem, głoszącym iż kupił od tego polityka antyki na kwotę niemal miliona złotych posługiwał się Paweł Piskorski, by wyjaśnić w jaki sposób wszedł w posiadania tak ogromnej gotówki.
Borkowska przypomina, że gang „Złotogłowych” w swym rozkwicie zakładał konta w Szwajcarii, których część mogła przecież ocaleć, i stawia pytanie, czy przypadkiem Marek M. nie skupywał roszczeń do warszawskich nieruchomości za pieniądze, pochodzące jeszcze z afery, w której uczestniczył jego ojciec. Może i tak, choć upłynęło tyle czasu… Cała ta wielodziesięcioletnia konstrukcja sugerować może natomiast inne, moim zdaniem bardziej i zasadne, i zasadnicze, pytanie. Sformułujmy je zatem. W jakim zakresie działalność warszawskiego „reprywatyzacyjnego biznesu” była rzeczywiście samodzielną inicjatywą osób, wymienianych obecnie jako główni „handlarze roszczeń”. A w jakim, być może – nieformalnych struktur, mających korzenie jeszcze w głębokim PRL-u? Struktur, w których od kilkudziesięciu lat zrastali się dawni współpracownicy czy to milicji, czy to służb specjalnych, i ich oficerowie prowadzący? To ostatnie byłoby skądinąd dodatkowym wyjaśnieniem wieloletniej bierności aparatu sprawiedliwości. Bierności, często przechodzącej w coś na kształt życzliwości.
Zdecydowanie warto się nad tym zastanowić.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/351481-kto-tak-naprawde-organizowal-warszawska-reprywatyzacje-material-sledczy-lewicowego-portalu-sklania-do-postawienia-waznych-pytan