Dawno już tak boleśnie nie odcisnęło się na sprawach Polski powiedzenie – Dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane. Bo to, że za wetem prezydenta Andrzeja Dudy obydwu ustaw o sądownictwie stały najlepsze intencje, nie mam wątpliwości.
Odkładam na bok cel uboczny, jaki mógł się pojawić w kalkulacji wyniku przyszłej walki o przedłużenie obecności Andrzeja Dudy w Belwederze na drugą kadencją w roli prezydenta. Czyli myśl, która mogła inspirować weto – wprawdzie zostałem wybrany jako polityk PiS, z namaszczenia tej partii, a przede wszystkim jej lidera Jarosława Kaczyńskiego, ale muszę przyjąć postawę zgodną z hasłem „Jestem prezydentem wszystkich Polaków”, w tym także protestujących teraz na ulicy pod Pałacem Prezydenckim. Dzięki takiej strategii powiększę swój przyszły elektorat o część aktywnej grupy Polaków, domagających się obecnie ode mnie prezydenckiego weta.
Powtarzam więc, że tej motywacji nie biorę w ogóle pod uwagę. Zakładam, że prezydent chciał swoją decyzją, zdając sobie nawet sprawę, że będzie ona zaskoczeniem dla polityków PiS, uzyskać kilka doraźnych pożytków. Ważnych korzyści. Przerwania wzrastającej eskalacji napięć na ulicach wielu miast wywoływanych nieustającymi demonstracjami, podczas których manifestujący domagali się uchylenia ustaw rzekomo nie konstytucyjnych, godzących w wolności obywateli, niszczących praworządność poprzez upartyjnienie wymiaru sprawiedliwości.
Po wtóre, chciał swoim krokiem odebrać opozycji narzędzia do rozpoczęcia groźnej batalii, która zarzuca obozowi rządzącemu dokonanie zamachu na fundamenty państwa, poprzez niewolnicze podporządkowanie sobie wymiaru sprawiedliwości, po to, aby móc bez żadnych przeszkód, bez przestrzegania jakichkolwiek cywilizowanych i zgodnych z prawem reguł, rządzić w Polsce przez następne długie lata. Temu celowi miała służyć – według opozycji – głęboka reforma Sądu Najwyższego, gwarantując możliwość fałszowania wyborów, w tym tych najbliższych, samorządowych w 2018 roku., ponieważ z pewnością sędziowie mianowani przez PiS byliby ślepi na nieuczciwość wyborów.
Wydawało się, że ten kierunek analizy prezydenta jest poprawny, gdyż wszyscy przytomni obserwatorzy życia politycznego w Polsce wiedzą dobrze, iż opozycji nie chodzi obronę kształtu sądownictwa – tak jak w grudniu zeszłego roku nie szło o „wolność mediów” - lecz o poszukiwanie sposobów i argumentów, umożliwiających przejęcie władzy. Zdawałoby się, że decyzja prezydenta o zawetowaniu, zdemaskuje prawdziwe zamiary opozycji, obnaży jej dwulicowość.
Dodatkową korzyścią miało być zmniejszenie wiarygodności opozycji, na wypadek, gdyby jej politycy nadal z taką determinacją mobilizowali ulicę i zagranicę do atakowania rządzących. I sami z równą jak dotąd energią i zaciętością dążyli do obalenia obecnego rządu. Za utratą wiarygodności opozycji, miała też, według tej rachuby, topnieć liczba demonstrantów na ulicy. Gasnąć rewolucyjny żar i zapał młodego pokolenia, zwodzonego do tej pory przez wytrawnych politycznych rutyniarzy, a nawet emerytów, pragnących odbudować swą dawną pozycję.
Dopiero w tle tych potencjalnych korzyści, rysował się powrót do kolejnego etapu starań o nowy kształt polskiego wymiaru sprawiedliwości, reformę Krajowej Rady Sądownictwa i Sądu Najwyższego.
Optymistyczne rachuby prezydenta już w kilka godzin po ogłoszeniu weta okazały się mydlaną bańką. To, co miało rys racjonalnego, w pełni autonomicznego kroku prezydenta Andrzeja Dudy, zostało zawłaszczone przez opozycję jako jej zwycięstwo. Wywołało euforię demonstrantów, którzy także przypisali sobie część zasług. Decyzja prezydenta nie zapobiegła eskalacji napięć. Nie zmniejszyła też apetytów opozycji i ulicznych manifestantów. Odwrotnie rozbuchała ich pożądanie. Naładowała ich nową energią i zwiększyła nadzieję, na szybkie odsunięcie PiS od władzy. Swoją nową szanse dostrzegła w słabości prezydenta i możliwym pęknięciu między dwoma ośrodkami władzy – rządem i sprzyjającym mu parlamentem a Kancelarią Prezydenta i jego zapleczem politycznym i urzędniczym w Belwederze, na które przecież powoływał się Duda w uzasadnieniu swej decyzji. Decyzję, którą prezydent traktował jako zachętę do zakończenie ulicznych wystąpień, a przynajmniej do ich zahamowania, stała się w istocie lontem, zapalającym nowy ładunek. Znowu więc wracam do intencji, które okazały się pomyłką. Oby nie zablokowały reform na długie lata.
Z kilkuset wpisów na dzisiejszych portalach społecznościowych, przytoczę kilka tylko, a które w większości są do siebie podobne:
Walczymy dalej o trzecie bardzo ważne veto
Ludzie muszą iśc na ulice, co raz więcej i więcej. To nie koniec, to początek
Ale masakra w taborach rządowych… jest szansa że sami się wykończą
Nie chwalmy dnia przed zachodem słońca… nie czas na euforię, czas na zwieranie szeregów…
Walczymy dalej o trzecie, bardzo ważne veto
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/350322-chybione-intencje-prezydenta