Dla byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, Jerzego Stępnia (tego samego, dla którego w walce z rządem RP liczy się dziś „tylko goła siła fizyczna”) - sytuacja, w której to minister sprawiedliwości może sędziemu Sądu Najwyższego (i tylko na jego wniosek) wydłużyć lub nie okres pracy powyżej 65. roku życia, to „koniec niezależnego sądownictwa”. Aż wstyd pytać, który to już „koniec” i ile jeszcze takich „końców” Jerzego Stępnia wciąż przed nami. Andrzej Rzepliński z właściwym sobie znudzeniem wylicza, że w projekcie nowej ustawy o Sądzie Najwyższym zbyt wiele razy pada słowo „dyscyplinarny”. To rzeczywiście straszne. Dyscyplina? W sądzie? Wszak „sąd sądem, a sprawiedliwość musi być po naszej stronie” – zdawali się przez ostatnie dekady mówić kapłani kasty sędziowskiej. Ale przecież nawet Rzepliński przyznaje: „Naród ma wpływ na wybór sędziów poprzez wybory powszechne”. Gorzej, gdy naród zagłosuje nie po myśli Rzeplińskiego czy Stępnia.
Podobny lament słyszeliśmy, gdy całkiem niedawno zaczęła ich obowiązywać jawność majątkowa. Zaangażowanym w politykę dawnym sędziom wtóruje tradycyjnie zaprzyjaźniona z nimi ideologicznie „Gazeta Wyborcza”, ustami swego wicenaczelnego, Jarosława Kurskiego. Dla niego z kolei „nad krajem słońce zachodzi. Kończy się najlepsze 27 lat historii demokratycznej Polski. Zaczyna się autorytaryzm”. I to wszystko w czasie, kiedy, jak ubolewa Kurski, „są wakacje, ludzie wygrzewają się na plaży, grillują i piją piwo”.
I Prezes Sądu Najwyższego, Małgorzata Gersdorf w ogóle nie rozumie, o co chodzi i po co coś zmieniać, skoro za jej kadencji wszystko w Sądzie Najwyższym jest doskonałe. „Argument, że praca SN wymaga zmiany i lepszej merytorycznej działalności, jest absolutnie chybiony (…). Ponad 7 tysięcy skarg kasacyjnych i kasacji rozstrzyga SN. Praca sądu jest więc na jak najwyższym poziomie”. A przecież to ciężka praca. „Zagadnień prawnych, na które odpowiadają sędziowie Sądu Najwyższego, jest bardzo dużo i mają bardzo różny charakter – trzeba studiować bardzo duży zakres materiału” – żali się Gersdorf. A niedobitki Komitetu Obrony Demokracji próbują zwrócić na siebie uwagę porównaniami obecnej władzy do… Józefa Stalina, mamrocząc pod nosem o „ordynarnym ustrojowym zamachu stanu”.
I co? I nic. Wszystko już było. „Staliniści”, „komuniści”, „bolszewicy”, „faszyści”, „gomułkowszczyzna”, „psychole”. Były dziesiątki porównań do czasu stanu wojennego. Totalna opozycja i środowiska nienawidzące PiS za zmianę okrągłostołowego status quo w polskim życiu publicznym wydały z siebie już chyba każdą obelgę. Dziś są tak pogubione, że Władysław Frasyniuk nawet już nie widzi, iż kiedy jedną ręką wygraża Jarosławowi Kaczyńskiemu za „stan wojenny”, to drugą obściskuje się z ludźmi wprowadzającymi prawdziwy stan wojenny w 1981 roku. I chyba naprawdę mu się wydaje, że te dwa i pół tysiąca ludzi, którzy przyszli na żenującą blokadę miesięcznicy smoleńskiej, wyniesie go politycznie choćby trochę wyżej niż poziom chodnika.
Sezon ogórkowy trwa. I tu pełna zgoda z Grzegorzem Schetyną, iż serial z buńczucznym „Władkiem” to wyłącznie „wakacyjny komiks”. Tyle tylko, że dzięki permanentnemu lamentowi sam Schetyna stał jest jednym z jego najśmieszniejszych bohaterów.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/348667-kasta-naprawde-uwierzyla-ze-pis-bedzie-realizowac-swoj-program-tak-jak-po-czyli-wcale