Kim jest Władysław Frasyniuk? Z zawodu kierowcą, który po upadku komunizmu nagle stał się majętnym „przedsiębiorcą transportowym”. Bo w Polsce pomagdalenkowej i pookrągłostołowej było jak w Stanach Zjednoczonych, można było zrobić błyskawiczne kariery, od pucybuta do milionera. Frasyniuk zrobił…
„Władek”, jak nazywają go koledzy z dawnych lat, jest też „legendą”. Legendy, wedle definicji, to po części mity dotyczące różnych postaci i zdarzeń, prawdziwych czy urojonych, nasycone elementami fantastyki i cudowności. Frasyniuk uchodzi za tego, co to się esbekom nie kłaniał. Mieszkańcy Wrocławia, gdzie się urodził, kiedyś nawet modlili się za niego. O jego wyczynach snuto za PRL-u niebywałe historie, zniewolone społeczeństwo potrzebowało bohaterów. „Jaka jest prawda historyczna!?”, pytał Frasyniuk sam siebie po latach, a dokładnie przed wyborami w 2005r. na łamach „Gazety Wyborczej”, i odpowiadał:
Moja jest taka: miliony ludzi w Polsce, w PZPR, ZSL i SD, czy PAX-ie, służyło komunie. Kolejne sto tysięcy aktywnie walczyło z nią. Pozostała część społeczeństwa właściwie była bierna, milczała, gdy nas wsadzano do więzień…
I ubolewał, że są tacy, którzy chcą zniszczyć „legendę Solidarności”, w tym jego. Frasyniuk ma się bowiem nie tylko za bohatera, lecz także za nietykalnego świętego.
To jest propozycja całkowitego zabicia legendy Solidarności, z której i tak już niewiele zostało. Zakompleksieni ludzie z pseudoprawicy chcą ją zamordować, bo w niej nie uczestniczyli
— podsumowywał.
Nigdy nie zadał sobie pytania, dlaczego właściwie z tej legendy Solidarności niewiele zostało. Odpowiedź byłaby bowiem druzgocąca, ponieważ odarta z mitów ukazałaby zgniły kontrakt ówczesnej opozycji z aparatczykami plajtującej komuny. Wielu „bohaterom” z tamtych dni opadają maski i ukazują się ich prawdziwe oblicza: sprzedawczyków, których awanse stanowiły condicio sine qua non, warunek umożliwiający zduszenie antykomunistycznej opozycji, zdobycia przez wybrańców patentu na bohaterstwo, a tym samym społecznej akceptacji do decydowania o losach ogółu. Jest w archiwalnych zapisach filmowych scena, w której po jednej z wódczanych „negocjacji” usatysfakcjonowany Władysław Ciosek, uczestnik rozmów w Magdalence i w obradach okrągłego stołu z ramienia PZPR, odprowadza „solidarnościowców” do mercedesa, poklepuje Bronisława Geremka i mówi:
Piękny, piękny, jak już się podzielimy władzą, to też będziecie takie mieli…
I mieli. Porozumienie zostało sfinalizowane: jednym zapewniono bezkarność, drugim wejście na salony, i wspólny podział tortu… Prawdziwi, nieprzekupni bohaterowie tamtych lat, z Anną Walentynowicz i Andrzejem Gwiazdą na czele, mieli pójść w odstawkę i popaść w zapomnienie. Odtąd największymi wrogami uczestników uzgodnionego między toastami „porozumienia” stali się ci, którzy usiłowali odsłonić choćby część prawdy.
Jarek, pier…olisz…
— reagował nerwowo „legenda”-Frasyniuk na szarganie „świętości” przez Kaczyńskiego, prezesa PiS, i nazywanie rzeczy po imieniu: zdrady zdradą. Frasyniuka, który w roli przewodniczącego Unii Wolności rozłożył tę partię na łopatki, którą w chwili jej dogorywania przemianował na Partię Demokratyczną, a która potem zawiązała wyborczy sojusz z postkomunistycznym – nomen omen – Sojuszem Lewicy Demokratycznej, tworząc koalicję Lewicy i Demokratów, już samo badanie przeszłości rozwścieczało do imentu:
Instytut Pamięci Narodowej jest czyrakiem na tylnej części ciała, na której się najczęściej siedzi i to bardzo utrudnia siedzenie
— wywodził.
Owszem, IPN bardzo utrudnia spokojne siedzenie niejednej „legendzie”. Walka o odsunięcie od władzy PiS, które krok po kroku, acz nie bez potknięć, przekształca platformiane „państwo teoretyczne” w państwo polskie, jest w gruncie rzeczy ich walką o być albo nie być. Ich, tzn. zjednoczonych sił wszystkich beneficjentów demontowanego układu. Ładunkiem wybuchowym, podkładanym na ulicy i poza granicami, który miał wysadzić w powietrze rząd premier Beaty Szydło, miał być KOD. Nie wyszło, bo sztucznie wykreowany lider tej niby obywatelskiej inicjatywy Mateusz Kijowski okazał się takim samym przekręciarzem jak wielu w byłym rządzie PO-PSL i z jego orbit. Dziś na nowego trybuna winduje się starą „legendę”… Mówiąc wprost, pozbawiona władzy, tracąca wpływy Platforma Obywatelska i jej akolici już nawet nie usiłują ukrywać, że chodzi im o demontaż państwa prawa - tylko tym sposobem mogą odzyskać dawne pozycje.
Łamanie prawa jest ostatecznością, ale też trzeba to wziąć pod uwagę
— stawia sprawę jasno „premier” z cienia Grzegorz Schetyna.
Frasyniuk, jeden z „bohaterów” sobotnich wydarzeń na ulicach Warszawy, ma gdzieś prawo. Jest przecież nietykalnym świętym, który nie pozwoli na niszenie własnej „legendy” i jemu podobnych. Transportowiec blokujący na ulicy legalny przemarsz upamiętniający ofiary smoleńskiej tragedii został przeniesiony na pobocze przez funkcjonariuszy, co kojarzy z prześladowaniami w stanie wojennym, w czasach PRL. Nie wiem, być może chciałby być przeniesiony na drzwiach, albo przewieziony w bagażniku do rzeki…, lub choć postrzelony… - wtedy znów byłby prawdziwym bohaterem III RP, zniewolonej przez policję PiS…
Wyniesiony Frasyniuk drwił z funkcjonariusza, któremu nie chciał okazać dokumentów i przedstawiał się, jako Jan Józef Grzyb. Spróbowałby to zrobić w Niemczech, czy w USA, nie mówiąc już o Rosji… W tym kontekście nie zgadzam się ze Staszkiem Janeckim, który na łamach naszego portalu pisze:
Nie stawiałbym Grzybowi – Frasyniukowi żadnych zarzutów, bo to go tylko uwzniośla, wyciąga z gombrowiczowskiej „dziecięcości”. Największą karą dla Grzyba - Frasyniuka będzie potraktowanie go jak Janka Józka Grzybka i odprowadzenie do mamusi.
Zlekceważenie jest metodą, jednak nie wobec tak demonstracyjnego łamania prawa. Byłoby to nie tylko przejawem słabości państwa, lecz także złą nauką dla innych; Frasyniuk powinien ponieść, jak każdy obywatel, przewidziane w kodeksie konsekwencje za zakłócanie porządku publicznego, za odmowę okazania policjantowi dokumentów oraz podawanie fałszywych personaliów. W przeciwnym razie Grzyb przekształca się w grzybicę, a państwo prawa staje się właśnie tworem „teoretycznym”.
Tracąca grunt pod nogami, zdesperowana „totalna opozycja” jest dziś nastawiona na totalną destrukcję. Mister nobody, sejmita PO Michał Szczerba, który dostał się do parlamentu dzięki zdobyciu słownie… czterech tysięcy dziewięćset dziewiętnastu głosów, daje w TVP popis tego, na co tę „totalną opozycję” stać: jazgot, roznoszący się echem jak walenie chochlą w pustym kotle. Ale w tym akurat przypadku byłbym pobłażliwy: zapraszać do studia wszystkich szczerbatych umysłowo i to jak najczęściej. Wbrew temu, co stwierdził swego czasu kauzyperda minionej władzy Tomasz Lis, że „ludzie nie są tacy głupi jak nam się wydaje, są dużo głupisi…” - ludzie słyszą, widzą i potrafią wyciągać wnioski, kto tworzy, a kto zdolny jest jedynie do jątrzenia, awanturnictwa i destrukcji.
To nie jest przedszkole i „sikanie koleżankom w kapcie”, to jest decydująca walka polityczna, którą raz już przegrał rząd Jana Olszewskiego. Trzeciej szansy na porządkowanie kraju nie będzie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/343962-grzybica-iii-rp-po-juz-nawet-nie-usiluje-ukrywac-ze-chodzi-jej-o-demontaz-panstwa-trzeciej-szansy-na-porzadkowanie-kraju-nie-bedzie