Były prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Stępień, obecnie rezydent programu Lisa na niemieckim portalu, jest przeświadczony, że żyje w domu wariatów. Pewność Stępnia bierze się prawdopodobnie z realnego zagrożenia, iż jego środowisko zawodowe utraci status nadzwyczajnej kasty ludzi. Mówiąc po ludzku, chodzi o utratę wpływów, pleców, znajomości, nietykalności oraz lukratywnych zajęć polegających na nicnierobieniu. Trzeba uczciwie przyznać, że jeśli ktoś całe życie spędził w takim czarownym otoczeniu, to może popaść w obłęd, gdy się go nagle wyciągnie na szarą codzienność. Tak więc, sędziego Stępnia doskonale rozumiemy, co nie oznacza, iż podzielamy jego wariacki punkt widzenia rzeczywistości.
Sędzia polski uwolnił się całkowicie od jakiejkolwiek społecznej i zewnętrznej kontroli, koledzy wybierają na go stanowiska, tylko korporacyjni przyjaciele mogą go dyscyplinować, jednym słowem - sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. Sędziowie posiadają także przywileje niepisane, lecz praktykowane, jak np. ekwiwalent za urlopy, który nagminnie brali sędziowie TK, mimo, iż urlopy wykorzystywali. Pobierają także uposażenie po przejściu w stan spoczynku. Przysługuje im dłuższy urlop oraz immunitet, który w korporacyjnym kokonie oznacza praktycznie unikanie wszelkiej odpowiedzialności. W tym sensie środowisko to jest faktycznie nadzwyczajną kastą ludzi. Nie ma w Polsce drugiej takiej bizantyjskiej grupy społecznej. Frazę „święta krowa” można śmiało zastąpić frazą „polski sędzia”. Skoro ok. 40 procent z nich nie orzeka, to znaczy, że prawie połowa jest nierobami w sensie zawodowym, są biurowymi wyrobnikami.
Krakowski sędzia pisał fikcyjne ekspertyzy zamówione przez fikcyjnego zleceniodawcę-słupa i brał za to prawdziwe pieniądze. W tym procederze współpracował z administracją sądu. To nie jest zwyczajne oszustwo czy wyłudzenie. Udział prezesa Sądu Okręgowego w takim procederze automatycznie deprecjonuje całe środowisko, odziera je z nimbu otaczającego wymiar sprawiedliwości. Co mają w głowie ludzie, którzy nie widzą nic zdrożnego w tym, że sędzia Tuleya, będąc potomkiem kadrowej pracowniczki bezpieki i ojca szkolącego milicjantów, zatem zaufanego człowieka reżimu, zasiadał w todze do rozstrzygania spraw lustracyjnych? Czyli rozsądzał w istocie rzeczy kwestie, czy współpracę z ludźmi pokroju jego rodziców należy uznać za zło w tym sensie, że dyskwalifikuje osobę do zajmowania stanowisk państwowych. Co mają więc w głowie ludzie, którzy twierdzą, że nie ma w tym procederze konfliktu sumienia. Otóż trzeba uznać, że mają w głowach bolszewicką sieczkę. Tylko że ci ludzie są prawniczymi autorytetami nie tylko dla środowiska sędziowskiego. I mamy nad tym jawnym pogwałceniem elementarnych zasad zawodowej przyzwoitości przejść do porządku dziennego?
Kiedy oszustem okaże się nasz sąsiad kierowca czy magazynier w skupie płodów rolnych, machamy ręką – wszędzie może się zdarzyć czarna owca. Ale tutaj mamy do czynienia z sędzią-oszustem, w którego nieskazitelność mieliśmy wierzyć, wręcz nakazywano nam wierzyć pod groźbą sankcji. Jeśli ktoś takiej osobie okazał lekceważenie, niewiarę w jej słowa lub w jej obiektywizm, był natychmiast karany. I teraz okazuje się, że ta osoba, a nawet więcej osób, są oszustami, pospolitymi złodziejami, uczestnikami dzikiej reprywatyzacji warszawskich kamienic, pijakami i piratami drogowymi. Okazuje się więc, że nie są warci tych wszystkich przywilejów, immunitetów i wyrazów szacunku, które my jako naród, w którego imieniu przecież stanowi się prawo, w swojej naiwności im niejako z automatu przyznaliśmy.
Reasumując, pokładaliśmy w nich ufność, która okazała się nieuzasadniona. W zamian oczekiwaliśmy prawdziwej niezawisłości, apolityczności i niezależności, tymczasem na własne oczy przekonaliśmy się o służalczości wobec innych władz. Prezes Sądu Okręgowego Milewski prężył się przed telefonem z kancelarii premiera Tuska niczym filmowy trener drugiej klasy Jarząbek Wacław. Prezesi najwyższych sądów i instancji zlecieli się na skinienie palca prezydenta Komorowskiego, niby stadko carskich urzędników pośledniej rangi. Z definicji apolityczny sędzia Łączewski jest podejrzany o próbę zawiązania spisku ze swoim ulubionym redaktorem przeciwko władzy wykonawczej. Jeśli pani prezes Sądu Najwyższego uważa, że za 10 tysięcy nie można wyżyć w Warszawie, to niech się przeniesie na prowincję, a sędzia, któremu nie podoba się życie na prowincji, niech się przeprowadzi do Warszawy. Albo niech w ogóle zmieni zawód, pójdzie do biznesu lub zrobi uprawnienia budowlane czy prawo jazdy na autobusy. Jak każdy inny Polak, któremu nie podoba się życie prowadzone na prowincji czy w stolicy.
Nie oznacza to oczywiście, że wszyscy sędziowie nie są warci naszego szacunku i poważania. Zapewne duża większość jest warta. Tylko co z tego, skoro wiemy, że łyżka dziegciu potrafi zepsuć beczkę miodu? Nie ma najmniejszej wątpliwości, że sprawy nominacji sędziowskich trzeba wyłączyć spod władzy korporacji i poddać je kontroli społecznej. To samo dotyczy spraw dyscyplinarnych wobec sędziów, bo to jest jawna kpina, żeby byli sobie wzajemnie sędziami we własnych sprawach, bo wzajemność w tym przypadku jest oczywista. Jawność oświadczeń majątkowych musi być na takim samym poziomie, jak innych funkcjonariuszy publicznych. To jest podstawa. Bo sędziowie są tylko ludźmi, co sami udowadniają nam codziennie w supermarketach i w różnych procederach, za które zwyczajny Polak–szarak idzie siedzieć bez dwóch zdań. Sędziwie są nadzwyczajni wyłącznie w unikaniu prawnej odpowiedzialności za łamanie prawa, to im wychodzi perfekcyjnie.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/328933-trzeba-miec-w-glowie-bolszewicka-sieczke-zeby-sedziow-uwazac-za-nadzwyczajna-kaste-ludzi