Lech Wałęsa idzie w zaparte: wbrew oczywistym dowodom, nie zdradził, nie donosił i basta! Mówienie o twórcy „jaizmu” stosowanego, który dokonał przewrotu kopernikańskiego („Nie można mieć pretensji do Słońca, że kręci się wokół Ziemi”), który sam jeden „obalił komunizm” i „dokonał zwrotu o 360 stopni”, ma być „zbrodnią”. Ba, jak sam wyłożył:
„Atakowanie mnie, myślenie źle o mnie jest zbrodnią!”.
Wychodzi więc na to, że jestem zbrodniarzem. Śmiem bowiem twierdzić, że nie historia miała szczęście do Wałęsy, lecz Wałęsa do historii. Pomijam fakt jego dowiedzionej jednoznacznie współpracy z bezpieką w latach siedemdziesiątych. O ludziach, którzy donosili na kolegów mówiło się wtedy: kapuś. Wałęsa był kapusiem i to nie w imię jakichś wyimaginowanych ideałów, lecz za pieniądze. Jestem człowiekiem starszego pokolenia. Podczas tzw. wypadków grudniowych w 1970 roku byłem studentem. Stałem pod płonącym Komitetem Wojewódzkim PZPR w Szczecinie i byłem świadkiem masakry na Wybrzeżu. W Szczecinie zabito wtedy 16 robotników, których chowano potajemnie, nocą, przy latarkach, w różnych miejscach Cmentarza Centralnego. Na ich pogrzebach mogli być wyłącznie rodzice. Jeszcze więcej śmiertelnych ofiar i rannych było w Gdyni, Gdańsku i w Elblągu, ogółem ponad 1,2 tys., i kilka tysięcy aresztowanych. W tym kontekście podjęcie współpracy z SB przez Wałęsę za „kupony totolotka” nabiera szczególnie obrzydliwego wydźwięku.
Pominę jednak tę kartę. Kilka lat później Wałęsa stał się „przywódcą” ruchu Solidarności. Sam się stał…? Nie jest tajemnicą, że dążył do przerwania strajku, że robotników wychodzących ze stoczni „zatrzymały kobiety”. Ale i to pominę. Nieco później to jego, Wałęsę, który podpisał w imieniu strajkujących tzw. porozumienie sierpniowe (notabene nie on był autorem zawartych w nim postulatów), tłum wyniósł na ramionach w glorii zwycięzcy do stoczniowej bramy. Wałęsa stał się „ikoną” Solidarności.
Można rzec, gdyby owo porozumienie w imieniu niemal wszystkich strajkujących w Polsce zakładów, 10 mln ruchu Solidarności i całego antykomunistycznego podziemia podpisał jakiś Stefan Bździuch, to jego nazwisko byłoby dziś znane w świecie. Nie ważne. Najważniejsze jest bowiem to, co później robił Wałęsa, a co symbolizuje jego toast wzniesiony na wieść, że wygrał wybory prezydenckie w 1990 roku:
„Zdrowie wasze w gardła nasze!”.
Później było:
„Ja nie jestem „on”, ja jestem „my”.
Podczas gdy Niemcy czy Czesi dokonywali rozrachunku z przeszłością i dekomunizacji, Wałęsa umożliwił reprezentantom, i służalcom dawnego reżimu przejście suchą stopą do nowego rozdziału w naszej historii, ba, wręcz wzmacniał „lewą nogę”.
„W każdym społeczeństwie potrzebne są dwie nogi”, argumentował po swojemu „wymijająco wprost”. Gdy po raz pierwszy gruchnęła wieść o jego agenturalnej przeszłości, dokonał „nocnej zmiany”. Tak szybkiej - jak sam ponaglał - aby premier Jan Olszewski „nie mógł rano wejść do budynku”, co Wałęsie ułatwiło podsunięte wtedy przez młodego Donalda Tuska: „Panowie, policzmy głosy…”. Wśród puczystów był też Waldemar Pawlak, który określił ów przewrót, jako bandytyzm, jednak jego moralne opory zdusiło powołanie go na następcę premiera Olszewskiego, i stworzenie tzw. rządu kukiełkowego.
To są fakty, a nie insynuacje. Takie same fakty jak zgłaszane przez Wałęsę pomysły tworzenia NATO-bis, czy pozostawienia Rosjan w Polsce w ich bazach, które chciał przekształcić w spółki polsko-rosyjskie, itp. Pod dokumentach świadczących o jego współpracy z komunistyczną bezpieką miał zaginąć wszelki ślad. Prezydent Wałęsa zażyczył sobie dostarczenia swego dossier z akt SB, część a nich ogołocił, części nie zwrócił do dziś. Minister Antoni Macierewicz, który wówczas nie twierdził, że Wałęsa był tajnym współpracownikiem, lecz tylko sporządził listę tychże w oparciu o istniejące dokumenty, miał w opinii publicznej uchodzić za szaleńca wyklętego na wieki… I, dzięki natrętnej propagandzie, był. Podobnie jak wszyscy inni czołowi działacze Solidarności, którzy nie akceptowali wódczano-magdalenkowego i okrągłostołowego układu, i doszukiwali się prawdy, z Krzysztofem Wyszkowskim włącznie.
„To jest chory człowiek, to jest małpa z brzytwą (…). Pan jest chorym debilem!”,
— grzmiał Wałęsa o tym opozycjoniście z czasów PRL (za co de facto musiał go przeprosić z wyroku sądu w 2007r.), a od niedawna członku Kolegium Instytutu Pamięci Narodowej. Nie ważne, zadufany Wałęsa brnął dalej.
„Za sto lat w każdym mieście będzie mój pomnik. (…) Mam dwie profesury, sto doktoratów i dwadzieścia razy tyle medali co Breżniew”,
— powtarzał jak mantrę pokojowy noblista ze zrządzenia losu, pozbawiony przez naród stanowiska prezydenta, i udzielał swych „światłych” rad:
„Gdybym był na miejscu Tuska dałbym polecenie spałować. (…) Panie premierze, więcej zdecydowania, dość takiej zabawy!”
— zagrzewał przyjaciela z „nocnej zmiany” na marginesie blokowania wyjść z Sejmu przez związkowców w maju 2012r. Albo:
„Gdybym był w Polsce, wziąłbym pasa i sprał im tyłki”,
— to znów na wyjeździe, o pikietujących pod jego domem w rocznicę odsunięcia od władzy rządu Olszewskiego. Wrogami Wałęsy byli wszyscy, oprócz byłej, komunistycznej nomenklatury, z rozkazodawcą stanu wojennego Wojciechem Jaruzelskim i byłem szefem bezpieki Czesławem Kiszczakiem włącznie. Tego pierwszego zaszczycił swą obecnością na jego pogrzebie z honorami. Nawiasem mówiąc, na uroczysty pochówek Jaruzelskiego Wałęsa przybył odświętnie ubrany, a na pogrzebie wielkich, polskich patriotów Danuty Siedzikówny ps. „Inka” i Feliksa Selmanowicza ps. „Zagończyk” pojawił się w Bazylice Mariackiej w koszuli z krótkimi rękawami i spodniach jak na safari.
„Będę się ubierał tak jak mam na to ochotę i lubię…”, skomentował później na portalu Wirtualnej Polski, w odpowiedzi na falę oburzenia. Wałęsa ma własne kryteria. O prezydencie Lechu Kaczyńskim mówił tuż po smoleńskiej tragedii:
„Na pewno zginął i to jest osiągnięcie, że zginął. Natomiast innych osiągnięć nie widzę”.
W swym prostactwie łamie wszelkie granice przyzwoitości. Jednym z zaproszonych gości na jego 70. urodziny w 2013r. był kapitan SB Edward Graczyk.
„Przedstawiłem kapitana Graczyka, który mnie zwerbował, żeby też tam go ktoś popytał jak to było”,
— tłumaczył. Rzecz jasna, gość miał opowiadać, jakim on, Wałęsa był niezłomnym bohaterem. Niestety, nie przewidział, że trzy lata później pojawią się teczki z szafy zmarłego Kiszczaka, niepodważalne dowody tego „bohaterstwa”. Ale nawet teraz Wałęsa idzie w zaparte, grafolodzy „zostali zmuszeni” do potwierdzenia jego „sfałszowanego” pisma i podpisów na donosach i rachunkach, nikogo nie zdradził, nie donosił i basta!
Śmiem twierdzić, że gdyby to tylko zależało od niego, Sławomir Cenckiewicz i Piotr Gontarczyk, autorzy książki „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii”, nigdy nie mieliby możliwości jej napisania, „Człowiek z teczki”, jak zatytułował Cenckiewicz, obecnie dyrektor Wojskowego Biura Historycznego, za swą kolejną publikację być może trafiłby za kraty, a w Instytucie Pamięci Narodowej mieściłaby się zapewne siedziba jakiejś spółki.
„Miała być demokracja, a tu każdy wygaduje co chce”, to jedna ze „złotych” myśli Wałęsy, widzącego wszystko „jasno na białym”. Ja nie jestem ani Panem Bogiem, ani księdzem, nie mnie rozgrzeszać elektryka-nobistę-prezydenta. Ale do jednego mam prawo: do własnej oceny choćby postawy moralnej Lecha Wałęsy. I tu pozwolę sobie na osobistą dygresję. Nie byłem członkiem Związku Młodzieży Socjalistycznej, przez co nie mogłem korzystać ze szkolnej pracowni fotograficznej. Byłem harcerzem, członkiem ZHP, ale już nie Harcerskiej Służby Polsce Socjalistycznej. Należałem do Zrzeszenia Studentów Polskich, ale już nie do Socjalistycznego Związku Studentów Polskich. Nie byłem członkiem PZPR ani żadnej innej partii w czasach PRL, od czego uzależniony był mój awans w redakcji. Byłem na strajku w Stoczni Szczecińskiej. Nigdy nie zapomnę ani tragicznego 1970 roku, po którym Wałęsa donosił za pieniądze na kolegów, ani 1980 roku. Nie zapomnę też uśmiechu „esbeka” do mojej żony w zaawansowanej ciąży, który w asyście żołnierzy zabrał mnie z domu. Nieco później wyjechałem do Niemiec z biletem w jedną stronę. Nie kreuję się na styropianowego kombatanta, inni zasłużyli się i wycierpieli o wiele bardziej, wielu zapłaciło za swą postawę najwyższą cenę: życie. Znalazłem się w Bonn, tak jak dziś moja redakcyjna koleżanka Krysia Grzybowska i jej mąż, Maciek Rybiński, którzy w tamtych czasach po prostu zachowali się przyzwoicie. Uzurpuję sobie natomiast prawo do stwierdzenia, że właśnie przez takich ludzi jak m.in. Wałęsa my wszyscy znajdujemy się w tym punkcie co dzisiaj, konfrontowani z koniecznością dokonywania spóźnionej odnowy moralnej.
Sam Wałęsa, cóż, przyzna się czy nie, nie ma to większego znaczenia. O swą pośmiertną przyszłość może być spokojny. Pewnie staną gdzieś jego pomniki, historia oceni go, jako postać kontrowersyjną, ale na zawsze będzie „ikoną” Solidarności. Tak, jak kanclerz Helmut Kohl, okrzyknięty mianem „ojca zjednoczenia” Niemiec, choć do ostatniej chwili w nie wierzył, choć to szef dyplomacji Hans-Dietrich Genscher wynegocjował uwolnienie uciekinierów z dawnej NRD, koczujących za granicą w ambasadach, choć to Hannelore Kohl, żona kanclerza, napisała w samolocie na kolanie punkty niemiecko-niemieckiego porozumienia… Po ujawnionych aferach i skandalach Helmut Kohl nie został nawet zaproszony na uroczyste obchody dziesiątej rocznicy zburzenia berlińskiego muru. I on miał szczęście do historii, i on stanie kiedyś na cokole, bo któż inny miałby być „ikoną” scalenia RFN z NRD? Ale to sprawa Niemców.
Co do Wałęsy, nie potrafię oddzielić jego esbeckiej przeszłości od tego, co wydarzyło się później, aż do dziś. Więc, gdy słyszę, że „gdyby się przyznał…, Polacy by mu wybaczyli”, odpowiadam: ja nie wybaczam.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/326042-nie-rozumiem-tej-laskawosci-wobec-walesy-ze-gdyby-sie-przyznal-polacy-by-mu-wybaczyli-ja-nie-wybaczam
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.