Jestem jednym z tych, którzy podpisanie ustawy o reformie edukacji przez prezydenta przyjęli z umiarkowanym zadowoleniem. Umiar wynika stąd, że widzę mnóstwo kłopotów, jakie piętrzą się przed tymi, którzy będą reformę wcielać w życie.
Rozumiem strach nauczycieli, wielu czeka zamieszanie w ich życiu, czasem niepewność. Widzę problem napisania na kolanie programu dla VII i VIII klasy podstawówki w dwóch następnych latach. Potem to się zmieni, bo dotrą klasy, które według nowego programu będą szły od początku. Widzę w niektórych gminach potencjalne kłopoty z budynkami. Itd.
Zadowolenie wynika stąd, że za reformą stoją rację wykraczające poza jeden, dwa lata. Pisałem o tym wiele razy, w tym numerze „wSieci” powtarzam to raz jeszcze. Dłuższe cykle kształcenia to edukacja bezpieczniejsza, spokojniejsza, ułatwiająca wychowanie – to nie jest frazes. A przywrócenie rangi ogólnokształcącemu liceum to wartość samoistna, podobnie jak odbudowa szkół zawodowych.
Przeciw reformie rozpętano wielką kampanię, w której autentyczne lęki mieszają się z dezinformacją. Czasem trudno odróżnić jedno od drugiego. Tak jest z wieścią, że rząd wyprodukował sobie 37 tysięcy przeciwników (a wraz z rodzinami dużo więcej). To mają być nauczyciele zagrożeni zwolnieniami z powodu wygaszania gimnazjów.
Po stronie obrońców rządu padają czasem odpowiedzi pełne lekceważenia: interes nauczycieli nie jest najważniejszy. Ale PiS dochodził do władzy pod hasłem szanowania tych ludzi i chronienia ich przez zwolnieniami. Skąd zresztą lęk i wątpliwości części, zwłaszcza terenowych polityków PiS. Zarazem moja opinia jest taka, że wypychać wykształconych, dziś już na ogół dobrze przygotowanych nauczycieli poza system należy tylko w razie ostatecznej konieczności. Ich przygotowanie zawodowe i praktyka jest bowiem wartością, inwestycją.
Tylko, że MEN zapewnia, iż takich redukcji nie będzie, co najwyżej przesunięcia, bo przecież liczba godzin się nie zmieni, a przypadku niektórych przedmiotów nawet lekko wzrośnie. Skąd więc ta zapowiedź kataklizmu? Co więcej, minister Zalewska wskazuje samorządom dodatkowe możliwości ratowania godzin nauczania: mniejsze obwody szkolne, mniejsze klasy. W niektórych miejscach, np. w Krakowie, samorządy już zaczęły się do takich ruchów przymierzać.
To paradoks, że autorami alarmistycznych komunikatów bywają samorządowcy. Paradoks, bo w ostatnich latach to oni często szukali oszczędności na oświacie sztucznie zawyżając liczebność klas czy zamykając mniejsze szkoły. Teraz mogą się wykazać inwencją w odwrotną stronę.
Ale też szczególna odpowiedzialność ciąży na kuratoriach (czyli na władzy rządowej). One powinny pomóc w swoistym planowaniu. Nie dopuścić do tego, aby po dodaniu dwóch dodatkowych poziomów nauczania zasilić godzinami tych, co już są w podstawówkach, ale szukać tam zatrudnienia dla doświadczonych pedagogów z gimnazjów. To samo dotyczy jednego dodatkowego poziomu w liceach.
Jeśli to wszystko będzie robione w głową, dla ogromnej większości nauczycieli znajdzie się miejsce. Nota bene z zażenowaniem obserwuję, jak bronią dziś jak lwy nauczycieli przed zwolnieniami ludzie i całe środowiska w poprzednich latach nawołujące do wywrócenia Karty Nauczyciela i radykalnego zwiększenia pensum („Gazeta Wyborcza” chociażby). To była, zwłaszcza przy niżu demograficznym recepta na masowe zwolnienia. Dziś ci sami ludzie stali się nagle stróżami nauczycielskiej nietykalności. To hipokryzja.
Ale przed hipokryzję przestrzegałbym wszystkich. Oto ZNP i opozycja zapowiadają zbieranie podpisów pod referendum w obronie gimnazjów. W poprzedniej kadencji PiS żądał tego samego, choćby w przypadku posyłania do szkół sześciolatków. Argumentując, że to tak ważna sprawa dla ogółu, że nie można jej zostawić edukacyjnej biurokracji czy politykom.
Jeśli teraz PiS zmieni zdanie co do zasady, okaże się, że wszystko w Polsce zależy od tego, czy się jest w rządzie czy w opozycji. Należałoby podjąć rękawicę i przekonać obywateli. Ja wiem, że kampania, często dezinformacyjna, skruszyła silną niechęć Polaków wobec gimnazjów. Nastroje się zmieniły. Ale w takiej sprawie obywatele powinni mieć coś do powiedzenia. A w każdym razie tak głosił obóz obecnie rządzący.
Ja wciąż wierzę, że rząd występujący z otwartą przyłbicą mógłby w takim referendum przekonać pewnie niezbyt wyraźną, ale jednak większość. Byłoby to wielkie wyzwanie, ale odmowa wysłuchania obywateli osłabi tę reformę u startu.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/322830-o-obroncach-nauczycieli-i-widmie-edukacyjnego-referendum