Kiedyś w latach 30. ubiegłego stulecia, w czasach komunistycznej międzynarodówki, ważną rolę w działających najczęściej nielegalnie partiach komunistycznych odgrywali tzw. funki. Funkiem czyli inaczej funkcjonariuszem nazywano działacza, który poświęcał się bez końca swojej robocie partyjnej i z tego powodu musiał być utrzymywany z funduszów partii, bo nie mając innych źródeł utrzymania po prostu umarłby z głodu.
Instytucja funka, zdawałoby się zapomniana od czasu legalizacji większości partii komunistycznych po II wojnie światowej, nieoczekiwanie powróciła w nowej odsłonie. Można odnieść takie wrażenie, gdy słyszy się o liderze KOD Mateuszu Kijowskim, który wystawiał swojej utrzymującej się ze składek organizacji faktury na rzecz prywatnej spółki, którą prowadzi z żoną.
Kijowski wcale zresztą nie kryje, że pieniądze, które pobierał ze składek KOD przeznaczał na utrzymanie. Argumentuje – tak jak dawny komunistyczny funk – że cały swój czas poświęcał organizacji więc nie miał żadnych innych źródeł dochodów. A potrzeby – jak można wyczytać z kwot na fakturach – miał duże. Co miesiąc na konto jego spółki wpływało bowiem ponad 15 tys. złotych. Trudno się zatem dziwić, że przy takich stawkach, „walka o demokrację” stała się dla niego niezwykle intratnym interesem. Ironizując, można dodać, że Kijowski, wraz ze zwycięstwem PiS w ostatnich wyborach, stał się prawdziwym beneficjentem „dobrej zmiany”.
W tych okolicznościach nie można było więc oczekiwać jakiegokolwiek kompromisu ze strony „obrońców demokracji”, bo przecież spokój społeczny musiałby oznaczać niechybny koniec wysokich zarobków.
Na tym tle równie interesownie wypada były prezes Trybunału Konstytucyjnego Andrzej Rzepliński, który odchodząc z urzędu pobrał 150 tys. złotych ekwiwalentu za niewykorzystany urlop. Praca prezesa TK nie należy chyba do szczególnie wyczerpujących, obfituje w liczne wyjazdy zagraniczne na koszt państwa, a sam Rzepliński bez przerwy brylując w mediach nadał jej wręcz celebryckiego charakteru. Tymczasem jeden dzień takiej autopromocji prezesa kosztował każdego z nas – jak wynika z przeliczenia ekwiwalentu – ponad 1000 złotych dziennie. Oj, naprawdę wielu chciałoby lansować się za tak niebotyczną dniówkę. Wielu gotowych byłoby nawet harować od świtu do nocy, bo żeby zarobić takie pieniądze potrzebuje czasem dwóch tygodni.
Teza, że wraz ze zwycięstwem PiS liberalne salony utraciły przywileje i zostały odsunięte od wysokich dochodów nie jest zatem całkiem prawdziwa. Dla co bardziej sprytnych „walka o demokrację” stała się bowiem świetnym sposobem na wygodne życie. No ale tylko naiwniacy wrzucający datki na rzecz „demokratów” mogli sądzić, że chodzi tutaj o jakieś szczytne cele.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/322316-zawod-opozycjonista-czyli-jak-mateusz-kijowski-zostal-beneficjentem-dobrej-zmiany?wersja=mobilna