Wiele jest powodów gorącej temperatury w polskiej polityce. Są one społeczne, historyczne i czysto personalne. Polska jest krajem postkolonialnym więc mamy wszystkie problemy związane z istotą młodych demokracji. Niektóre problemy wynikają jednak wyłącznie ze specyfiki polskiej polityki posmoleńskiej.
Zbyt często zapominamy o tym, co w erze mediów społecznościowych i posuwającej się mediokracji najważniejsze: języku.
Nie będę tutaj wklejał z wikicytatów żadnych mądrych przemyśleń na temat odpowiedzialności za słowa. Nie będę powoływał się na autorytety, które pisały o sile słów, które potrafiły zmieniać historię mocniej niż karabiny i bomby. Ostatnie lata w polskiej polityce to zjazd w bagno tak wielki, że żadne cytaty nie podkreślą tego problemu.
To co jeszcze kilka lat temu było specjalnością Korwina dziś stało się powszechną praktyką. JKM miał zawsze świadomość, że jest ekscentrycznym celebrytą polskiej polityki, który nie ma znaczącego wpływu na rzeczywistość. Mógł wyzywać wszystkich wokół od komunistów, ciemiężycieli podatkowych gorszych od Hitlera, agentów i totalitarystów. Nie robiło to wrażanie na nikim poza gimbazą i zmęczonymi poprawnością polityczną Polakami.
Problem zaczął się wtedy, gdy korwinizmy weszły do języka polityków mainstreamowych. Nie chodzi mi nawet o Andrzeja Leppera, którego Jarosław Kaczyński uczynił wicepremierem polskiego rządu. Lepper był inteligentnym i szybko uczącym się trybunem ludowym, który jako minister bywał w debatach arbitrem elegancji. Nie chodzi mi też nawet o Janusza Palikota i Stefana Niesiołowskiego którzy za akceptacją Donalda Tuska grali na najniższych instynktach społeczeństwa. Po stronie PiS również znajdują się harcownicy nie mniej radykalni niż Niesiołowski.
Istota problemu leży gdzie indziej. Proszę odsunąć na chwilę emocje i spojrzeć na spór politycznie oczami prostego chłopa z Warmii, jak piszący te słowa.
Skoro PiS jest partią totalitarną, budującą drugi PRL, zbliżającą nas do Putina, chcącą wyjść z Unii, demolującą zdobyczą polskiej transformacji ustrojowej i niebawem wsadzającą do więzień wszystkich politycznych oponentów, to Polacy nie mogą nie wyjść na ulicę.
Nie mogą SIŁOWO nie przejąć władzy. Nie mogą potulnie dać się spacyfikować mrocznemu dyktatorowi mszczącemu się za śmierć brata, nieprawdaż? A przecież taki wizerunek PiS od roku budują nie tylko politycy opozycji, ale też liberalno-lewicowe media, Komitet Obrony Demokracji, który zawiązał się zanim PiS zaczął dokonywać jakiekolwiek zmiany w państwie. Logiczną i jedyną możliwą konsekwencją takiej narracji o rządzących jest ich obalenie. Nie kartką wyborczą, bo przecież wyborów ma nie być jak Teleranka w kraju Jaruzela i świąt w krainie Grincha. Władzę trzeba przejąć teraz. Na ulicy. Siłowo. Logiczne.
No, ale skoro już zamach stanu się dokonuje, o czym przekonuje część środowisk prawicowych, no to w takim razie nie pozostaje nic innego jak siłowe spacyfikowanie wrogów demokracji. Władza nie może przecież pozostać bierna wobec sił, które nie uznają wyniku demokratycznych wyborów. Sprzeniewierza się wówczas narodowi, który ma obowiązek chronić przed tymi, który nielegalnie chcę pozbawić suwerena władzy, jaką ten wybrał. Nie jest to logiczne?
Na ulicach jednak nie widać, dzięki Bogu, czołgów. Nie ma okupowanych budynków jak niedawno w Ankarze, gdzie odbył się prawdziwy zamach stanu. Gdyby PiS budował dyktaturę, jak przekonuje opozycja, Schetyna, Petru i jego IQ, Kosiniak- Kamysz, Czarzasty, Zandberg, Nowacka, Lis, Michnik- oni wszyscy siedzieliby w więzieniach.
Gdzie więc ta dyktatura i zamach stanu? Wyłącznie na ustach tych, którzy nie rozumieją siły i znaczenia pewnych słów. Pamiętajcie, że kiedyś może dojść do rządów prawdziwej dyktatury i prawdziwego zamachu stanu. Wtedy nikt nie będzie krzyków słuchać. Bo po co?
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/320023-chcemy-dialogu-zacznijmy-od-jezyka-dyktatura-i-zamach-stanu-wymagaja-konsekwencji-w-czynach