Po drugie – bezmyślne powtarzanie dwóch całkowicie fałszywych argumentów. Pierwszy z nich to ten, że fundacje (i stowarzyszenia) w ogóle nie powinny być zasilane z publicznej kasy, bo przecież, jak sama nazwa wskazuje, fundować je powinni bogaci obywatele czy firmy. Tak może być w rzeczywistości zamożnego i całkowicie wolnorynkowego państwa, w dodatku z silnym etosem dzielenia się. Gdyby taką zasadę wprowadzić w Polsce, poległoby natychmiast mnóstwo znakomitych inicjatyw. I to nie tych, których upadku chcieliby inicjatorzy akcji, ale autentycznych społecznych ruchów, dla których zastrzyk publicznych pieniędzy choćby raz na rok, przeznaczony na cel, którego państwo i tak nie zrealizuje, jest kwestią przetrwania. Takich dzieł jest mnóstwo – od ratowania lokalnych zabytków sztuki czy techniki, poprzez opiekę nad potrzebującymi, po – tak właśnie – prowadzenie szkoleń, choćby z poruszania się po internecie dla dotąd cyfrowo wykluczonych.
Krytycy mówią: w takim razie dawajmy tylko tym, którzy robią potrzebną robotę. Niewątpliwie. Tylko trzeba znaleźć obiektywne, jednoznaczne i identyczne dla wszystkich kryterium tego, co jest potrzebne, a co nie. Dla jednych potrzebne będzie restaurowanie starych parowozów, a dla innych to strata pieniędzy; jedni za potrzebne uznają szkolenie dla bezrobotnych z małego miasteczka z szukania pracy, inni powiedzą, że to wyciąganie kasy; jedni osądzą, że potrzebna jest akcja katalogowania przydrożnych kapliczek, dla innych to marnotrawstwo publicznego grosza. Jedno jest jasne: kryterium nie może być to, że wyborcy PiS nie lubią pani X, ale za to lubią pana Y, więc na fundację pani X nie można dać ani grosza, za to trzeba wspomagać pana Y.
Drugi fałszywy argument – powtórzony niestety całkowicie bezrefleksyjnie przez ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka, co nie wystawia mu najlepszego świadectwa – to ten, że potępić należy sytuację, gdy większość kosztów fundacji stanowią wynagrodzenia. Jest to oczywiście absurd – zadziwiające, że nie rozumie tego minister Błaszczak – gdyż wszystko zależy od rodzaju działalności. Jeżeli fundacja czy stowarzyszenie zajmują się, mówiąc ogólnie, pracą umysłową, to jasne jest, że większość kosztów muszą stanowić wynagrodzenia. Podobnie absurdem jest oczekiwanie, że wszyscy w organizacji pozarządowej będą pracować pro bono. Raz, że za pracę po prostu należy się płaca. Nawet wykonywaną w szczytnym celu. Dwa, że taka zasada sprawiłaby, iż z pracy w sektorze pozarządowym musiałoby zrezygnować mnóstwo kompetentnych ludzi, którzy tej pracy poświęcają dziś cały swój czas, a jakoś zarabiać muszą.
Wróćmy do akcyjności. Trudno mieć wątpliwości, że pomysł powołania Narodowego Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego pojawił się pod wpływem wspomnianej nagonki. I to, niestety, obarcza go grzechem pierworodnym, choć nie skreśla. Mimo wszystkich niebezpieczeństw, jakie można sobie wyobrazić, da się go przyjąć w dobrej wierze, o ile nie zostanie wymyślony za biurkiem w Kancelarii Premiera, ale powstanie w toku dyskusji i konsultacji z całym trzecim sektorem, z uwzględnieniem jego specyfiki, potrzeb i ograniczeń. I o ile nie sprowadzi się do tego, czego żądają hunwejbini, czyli odebrania „nieswoim”, a dawania „swoim”.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Po drugie – bezmyślne powtarzanie dwóch całkowicie fałszywych argumentów. Pierwszy z nich to ten, że fundacje (i stowarzyszenia) w ogóle nie powinny być zasilane z publicznej kasy, bo przecież, jak sama nazwa wskazuje, fundować je powinni bogaci obywatele czy firmy. Tak może być w rzeczywistości zamożnego i całkowicie wolnorynkowego państwa, w dodatku z silnym etosem dzielenia się. Gdyby taką zasadę wprowadzić w Polsce, poległoby natychmiast mnóstwo znakomitych inicjatyw. I to nie tych, których upadku chcieliby inicjatorzy akcji, ale autentycznych społecznych ruchów, dla których zastrzyk publicznych pieniędzy choćby raz na rok, przeznaczony na cel, którego państwo i tak nie zrealizuje, jest kwestią przetrwania. Takich dzieł jest mnóstwo – od ratowania lokalnych zabytków sztuki czy techniki, poprzez opiekę nad potrzebującymi, po – tak właśnie – prowadzenie szkoleń, choćby z poruszania się po internecie dla dotąd cyfrowo wykluczonych.
Krytycy mówią: w takim razie dawajmy tylko tym, którzy robią potrzebną robotę. Niewątpliwie. Tylko trzeba znaleźć obiektywne, jednoznaczne i identyczne dla wszystkich kryterium tego, co jest potrzebne, a co nie. Dla jednych potrzebne będzie restaurowanie starych parowozów, a dla innych to strata pieniędzy; jedni za potrzebne uznają szkolenie dla bezrobotnych z małego miasteczka z szukania pracy, inni powiedzą, że to wyciąganie kasy; jedni osądzą, że potrzebna jest akcja katalogowania przydrożnych kapliczek, dla innych to marnotrawstwo publicznego grosza. Jedno jest jasne: kryterium nie może być to, że wyborcy PiS nie lubią pani X, ale za to lubią pana Y, więc na fundację pani X nie można dać ani grosza, za to trzeba wspomagać pana Y.
Drugi fałszywy argument – powtórzony niestety całkowicie bezrefleksyjnie przez ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka, co nie wystawia mu najlepszego świadectwa – to ten, że potępić należy sytuację, gdy większość kosztów fundacji stanowią wynagrodzenia. Jest to oczywiście absurd – zadziwiające, że nie rozumie tego minister Błaszczak – gdyż wszystko zależy od rodzaju działalności. Jeżeli fundacja czy stowarzyszenie zajmują się, mówiąc ogólnie, pracą umysłową, to jasne jest, że większość kosztów muszą stanowić wynagrodzenia. Podobnie absurdem jest oczekiwanie, że wszyscy w organizacji pozarządowej będą pracować pro bono. Raz, że za pracę po prostu należy się płaca. Nawet wykonywaną w szczytnym celu. Dwa, że taka zasada sprawiłaby, iż z pracy w sektorze pozarządowym musiałoby zrezygnować mnóstwo kompetentnych ludzi, którzy tej pracy poświęcają dziś cały swój czas, a jakoś zarabiać muszą.
Wróćmy do akcyjności. Trudno mieć wątpliwości, że pomysł powołania Narodowego Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego pojawił się pod wpływem wspomnianej nagonki. I to, niestety, obarcza go grzechem pierworodnym, choć nie skreśla. Mimo wszystkich niebezpieczeństw, jakie można sobie wyobrazić, da się go przyjąć w dobrej wierze, o ile nie zostanie wymyślony za biurkiem w Kancelarii Premiera, ale powstanie w toku dyskusji i konsultacji z całym trzecim sektorem, z uwzględnieniem jego specyfiki, potrzeb i ograniczeń. I o ile nie sprowadzi się do tego, czego żądają hunwejbini, czyli odebrania „nieswoim”, a dawania „swoim”.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/316654-narodowe-centrum-spoleczenstwa-obywatelskiego-czyli-efekt-nagonki-mimo-wszystko-pomysl-da-sie-przyjac-w-dobrej-wierze?strona=2