Książka Michała Majewskiego „Ochroniarze władzy. Za kulisami akcji BOR-u” nie jest wielką i szczegółową analizą pracy Biura Ochrony Rządu. To raczej zbiór anegdot, pogadanek, informacji i plotek o tym, jak wygląda praca funkcjonariuszy BOR. Zbliżające się przedłużone weekendy to dobry czas, by na politykę spojrzeć z perspektywy, którą proponuje Majewski. Jego książkę czyta się szybko i przyjemnie, a miłośnicy polityki na pewno nie będą zawiedzeni.
Zanim kilka słów (i spoilerów) o anegdotach, które stanowią największą i najbardziej barwną wartość tej lektury, trzeba zaznaczyć, że z książki dowiadujemy się też sporo ważnych rzeczy o samym BOR. Czytamy o specyficznej rekrutacji dla kandydatów na funkcjonariuszy Biura, przepisach, które mają usprawnić pracę BOR, wreszcie - możemy też porównać standardy polskich „ochroniarzy władzy” z ich odpowiednikami z innych państw. Zwłaszcza ten ostatni podpunkt nie jest lekturą miłą dla Czytelnika - jak na dłoni widać dystans, jaki dzieli nas do poważnych państw dbających o swoich najważniejszych przedstawicieli.
Majewski nie stawia ostrych diagnoz - raczej sufluje Czytelnikowi kilka punktów widzenia, mówiąc: wersję wybierzcie sami. Jest zatem i opowieść o niezwykłym profesjonalizmie funkcjonariuszy i ich kierownictwa, jak i bylejakości, łamaniu standardów, reguł i myślenia, że „jakoś to będzie”. Warto przeczytać, by spojrzeć na tych ponurych rosłych facetów jeżdżących i chodzących za naszymi VIP-ami z nieco innej perspektywy niż dotychczas.
Jak już wcześniej wspomniałem, wielką zaletą książki, która wyraźnie ubarwia całą opowieść o BOR, są anegdoty. Funkcjonariusze znają wszak swoich szefów często lepiej niż najbliższa rodzina. Wiedzą o tajemnicach, a często je chronią. To również przyczynek do refleksji o relacjach między VI-ami a funkcjonariuszami, którzy ich ochraniają. I ten wątek jest przez Majewskiego zauważony.
Na zachętę kilka drobnych fragmentów - opowiastek. Zapewne niektóre z nich nie są opowiedziane do końca, inne pewnie są podkoloryzowane przez „borowików”, ale jednak - czyta się to dobrze.
Dobrym przykładem jest opowieść o Bronisławie Komorowskim, który - jako prezydent - mimo swoich gorących deklaracji, że skończył z polowaniem, w towarzystwie kolegów jeździł strzelać do lasu, a upolowana zwierzyna była zwożona do Belwederu, gdzie mieszkał Komorowski. Sam były już prezydent mocno ponoć się denerwował, gdy BOR-owcy chcieli jeździć z nim, by zwyczajnie pilnować bezpieczeństwa prezydenta. Komorowski miał rzucić, że używają perfum i płoszą zwierzynę, więc powinni zostać w domu.
Inna anegdota z polowania:
Któregoś razu Komorowski wybrał się z nieformalną wizytą do Czech. W nocy wysoki rangą oficer Biura odebrał telefon od członka osobistej ochrony prezydenta. Ochroniarz ściszonym głosem mówił do słuchawki.
—Szefie, stoimy z 01 (czyli prezydentem) na ambonie w lesie, a pod nami chodzą niedźwiedzie.
Wesoło jest też, gdy dowiadujemy się, że BOR podstawiał Komorowskiemu mijane na spacerze osoby. Wszystko po to, by prezydent był bezpieczny, a z drugiej strony - miał poczucie, że w tym konkretnym momencie nie jest pilnowany. Mały Truman Show - to zresztą powtarza się niezależnie od nazwiska ochranianego polityka. Stąd próby „urwania się” borowcom - Anna Komorowska miała jeździć na prywatne wypady do znajomych mieszkających w Izraelu, a jeden polskich premierów wsiadał do swojego prywatnego fiata i z kancelarii wymykał się do kochanki.
Jest i o Donaldzie Tusku, i o Lechu Kaczyńskim, i o Lechu Wałęsie - ich codziennych wpadkach w relacjach z borowcami, kontaktach, nieoficjalnych sytuacjach. Na zachętę jeszcze jeden opis - tym razem o Aleksandrze Kwaśniewskim, z którym borowcy mieli duży problem z powodu jego zamiłowania do procentów.
Nie ma jednak co ukrywać, że Kwaśniewski miał generalnie jakąś niewyjaśnioną potrzebę i tendencje do zwiewania.
Uciekał też, nim doszło do prezydenckiego zaprzysiężenia. Jerzy Dziewulski, odpowiadający wtedy za jego ochronę, w popłochu obdzwaniał wszystkich znajomych, ale Kwaśniewskiego nigdzie nie było. Wrócił następnego dnia i jak gdyby nigdy nic oznajmił, że odpoczywał na Mazurach. Potem, już będąc prezydentem, urwał się borowcom w Zakopanem. Odnaleźli go na skoczni narciarskiej. Zjeżdżał na tyłku po zeskoku, dobrze się bawiąc. (…) Jeden z byłych szefów BOR-U: Chłopaki zawsze byli uczuleni, żeby mu się bacznie przyglądać. I jeśli sprawy zaczynały się wymykać spod kontroli, to szybciutko się szło do Marka Ungiera albo któregoś z innych najbliższych współpracowników prezydenta. Problem polegał na tym, że tę granicę trudno było wyłapać, bo rzeczywiście Kwaśniewski ma głowę do picia jak gimnazjalistka.
Takich historii jest więcej - jak również prób poważniejszych refleksji nad tym, jak funkcjonuje BOR, gdzie są pewne dziury w regułach działania Biura i jak temu zaradzić. Trochę tylko żałuję, że Majewski tak niewiele fragmentów książki poświęcił katastrofie smoleńskiej. Sam przyznaje, że 10/04 był dla wielu BOR-owców przełomem i powodem do wielkich podziałów - jak zresztą w całym społeczeństwie. Autor nie wszedł w najpoważniejsze zastrzeżenia i zarzuty do ówczesnego kierownictwa BOR - poniekąd go rozumiem, bo to sprawa, która wymaga napisana odrębnej książki. A trochę jednak żałuję, bo brak tej kwestii sprawia, że książka jest nieco dziurawa.
Ale to tylko szukanie dziury w całym, bo książkę Majewskiego czyta się bardzo dobrze. Wszyscy ci, którzy na co dzień interesują się polityką i jej kuchnią nie poczują się zawiedzeni.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/313854-komorowski-zwozacy-zwierzyne-do-belwederu-i-kwasniewski-z-glowa-jak-gimnazjalistka-pelna-anegdot-ksiazka-o-kulisach-dzialan-bor