Chcieć jak najmniej
Uważam, że w relacjach z Rosją należy chcieć od niej jak najmniej. Albowiem każdy postulat zgłoszony Kremlowi, nawet w myśl naszego postrzegania świata leżący w interesie wspólnym, czyli również rosyjskim, zostanie przez Moskwę natychmiast wykorzystany jako instrument. Instrument szantażu dla uzyskania ustępstw gdzie indziej. Tak po prostu wygląda myślenie twórców i wykonawców rosyjskiej polityki zagranicznej.
Przypomnijmy sobie choćby, jak to polskie rządy przez lata zabiegały o otwarcie małego ruchu granicznego z obwodem kaliningradzkim – leżał on w interesie sąsiadujących z tą eksklawą ziem RP, ale również, nawet może bardziej, samego obwodu. A Rosjanie dawali się prosić, przewlekali. Podobnie było, gdy Warszawa wyszła z inicjatywą utworzenia Centrów Polsko-Rosyjskiego i Rosyjsko-Polskiego Dialogu. Podobne przykłady można mnożyć. Nie wiem, czy niewznowienie małego ruchu granicznego z Kaliningradem było posunięciem sensownym ekonomicznie. Nie wiem też, czy rzeczywiście stały za tym ruchem jakieś realne przyczyny z zakresu bezpieczeństwa (raczej w to wątpię). Nie wiem więc, czy sam podjąłbym taką decyzję. Muszę jednak stwierdzić, że niezależnie od ewentualnych minusów ma ona dwa wielkie plusy. Po pierwsze – kremlowska psychologia jest taka, że tego rodzaju posunięcie zaskarbia tam naszym decydentom opinię graczy twardych. Graczy zdolnych do posunięć brutalnych, wykonywanych nawet z własnymi kosztami – a tylko z takimi graczami tam mogą zacząć się liczyć poważnie. I po drugie, to posunięcie pozbawia Moskwę instrumentu ewentualnego szantażu – że to oni zagrożą odebraniem nam czegoś, na czym nam zależy. Im mniej od Rosji chcemy, im mniej spraw, jakichkolwiek spraw, z nami ją łączy, tym można się czuć pewniej. Wracajmy jednak do tekstu pani minister.
Pamiętać o Litwinowie
„Konflikt między Rosją a Zachodem zrodził się ze słabości Rosji”
-– pisze p. ambasador na początku swojego tekstu. To zdanie wiele mówiące. Nie tylko dlatego, że jest to twierdzenie łatwe do zakwestionowania na gruncie faktów. Bo choć można oczywiście uzasadnić tezę, że agresja przeciw Ukrainie nastąpiła na skutek poczucia słabości, otoczenia przez Zachód itd., to zarazem konflikt Zachodu z Rosją buzował najsilniej wtedy, kiedy ta ostatnia była niekwestionowanym supermocarstwem, a był relatywnie najsłabszy wtedy, kiedy Moskwa była również najsłabsza – czyli w latach 90.
To jednak mniej ważne. Istotniejsze jest moim zdaniem, że cytowane zdanie brzmi bardzo podobnie do twierdzeń, w ciągu ostatnich dwóch dekad odmienianych milionkroć przez wszystkie przypadki przez wszelkiego rodzaju „Russlandversteher”, nie tylko z Niemiec, lecz z całego Zachodu. Przez tych, którzy, wiedzeni często własnymi, szczerymi poglądami, ale często tez po prostu własnym interesem konsekwentnie w każdej sytuacji przekonywali: Rosjan trzeba traktować szczególnie, potrzebują czasu na wyjście z postimperialnej traumy, dać im wszystko, czego chcą, i jeszcze więcej, to wtedy złagodnieją, itd., itp.
Wizje Russlandversteher nigdy się nie sprawdziły. I trudno żeby się sprawdziły, gdyż rosyjskie myślenie o polityce międzynarodowej zostało już dawno zdeterminowane przez podejście, dobrze opisane przez Maksyma Litwinowa. Ów radziecki dyplomata, zapytany u schyłku jego dni przez zaufanego Amerykanina, co by się stało, gdyby teoretycznie prezydent USA zgodził się na wszystkie kremlowskie żądania, odpowiedział w przypływie szczerości: „to proste, za dwa tygodnie przedstawilibyśmy nowe żądania, idące jeszcze dalej”. Wszyscy, zajmujący się stosunkami z Rosją, powinni codziennie powtarzać sobie tę maksymę.
Niekoniecznie? Dzisiaj?
„Należy liczyć się z tym, że Moskwa niekoniecznie musi być zainteresowana partnerskim traktowaniem Polski”
-– pisze p. Pełczyńska-Nałęcz. A w innym miejscu:
„Nastawienie na kooperację i dialog musi mieć jednak pragmatyczne podstawy. (…) Procesy, które doprowadziły Moskwę do agresji wobec Ukrainy, każą z ostrożnością odnosić się do jakiejkolwiek fundamentalnej umowy pomiędzy Zachodem a Rosją w sferze politycznej, gospodarczej czy bezpieczeństwa. Wszelkie wezwania do tworzenia nowego europejskiego ładu bezpieczeństwa czy też do budowania wspólnej przestrzeni gospodarczej od Lizbony do Władywostoku są dzisiaj oderwane od realiów. Moskwa „niekoniecznie musi być zainteresowana partnerskim traktowaniem Polski”?
Czyli, jak rozumiem, istnieje jednak pewna spora szansa, że będzie, a może już jest, odwrotnie? A wezwania do „do tworzenia nowego europejskiego ładu bezpieczeństwa” (czyli, powtórzmy: do faktycznej likwidacji NATO) czy też do budowania wspólnej przestrzeni gospodarczej od Lizbony do Władywostoku” są oderwane od realiów wyłącznie dzisiaj? Już jutro (a jutro to niekoniecznie czas za 30 lat, kiedy ewentualnie będzie istnieć demokratyczna i nieagresywna Rosja, tylko np. okres za dwa lata… mogę tak napisać, bo pani ambasador nie precyzuje w jakim znaczeniu używa tego terminu…) może, jak rozumiem, być inaczej?
Co jednak może jeszcze ważniejsze: kontekst, w którym pani minister sytuuje cytowane zdania, nie pozwala na jednoznaczne uznanie, iż autorka tego rodzaju ewentualności postrzega jako coś złego, niepokojącego. To dziwi, powtórzmy, w dokumencie mającym być wizją polskiej, a nie brukselskiej polityki zagranicznej. Wszak dekonstrukcja istniejących struktur, co było i jest równoznaczne z wprowadzaniem do nowych struktur na poczesne miejsce Rosji, była i jest fundamentalnie niebezpieczna dla Polski. I w polskiej klasie politycznej istniało w tej kwestii porozumienie ponad podziałami. Dodajmy nawiasem, że dotąd (nie tylko w erze pokrymskiej) ta dekonstrukcja była również nierealna - rządzące elity państw zachodnich, choć nie skażone rusofobią, za każdym razem odrzucały jednak ostatecznie takie suflowane przez Kreml pokusy.
W stronę „scenariusza B”?
Pani ambasador uważa, że normalizacja relacji Zachodu z Rosją jest w zasadzie pewna. I przestrzega przed sytuacją, w której wiodące do tego celu rozmowy byłyby prowadzone nad naszymi głowami. Nie uważam, żeby ta normalizacja była aż tak oczywista. Ale zgadzam się, że gdyby istotnie na poważnie szło w tę stronę, to lepiej przy tym być, żeby zabezpieczyć własne interesy.
Tylko że Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz idzie chyba o coś więcej.
„W interesie Polski jest pokazanie zdolności zarówno do obrony przed agresją, jak i do skutecznej deeskalacji konfliktu” – pisze. „W najbliższej perspektywie intensyfikacja kontaktów unijno-rosyjskich wydaje się nieunikniona (…) Zainicjowanie dialogu na ten temat wewnątrz UE już teraz jest najlepszym sposobem, aby go współkształtować”. I dalej:
„Potrzebna jest aktywna i kreatywna refleksja, we współpracy z partnerami unijnymi, na temat przyszłości procesu mińskiego i sankcji. Należy ją prowadzić ostrożnie i niekoniecznie publicznie. Jej celem powinno być przygotowanie scenariusza B, a nie zaognianie i eskalowanie różnic wewnątrz UE”.
Wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji, którą ja postrzegam jako wahanie się europejskich decydentów co do przyjęcia bądź nie przyjęcia kierunku na zakończenie konfliktu, samo przygotowywanie scenariusza B byłoby przesądzaniem, że zostanie on zrealizowany. Że w tę właśnie stronę przesunie się wahadło.
A polskie uczestnictwo (Pełczyńska-Nałęcz żąda wręcz aby nasz kraj pełnił tu wręcz rolę inicjatora!) ze względu na utrwaloną opinie o naszym kraju jako o najbardziej wyczulonym na groźbę rosyjskiego imperializmu mogłoby tu odegrać rolę ważniejszą, niż pani minister zdaje się sądzić. To uczestnictwo byłoby bowiem wystawianiem tej operacji swego rodzaju alibi, świadectwa koszerności.
Jeśliby zaś taki scenariusz nawet się urzeczywistniał, to z pewnością więcej ugramy dla Polski blokując go ile możemy, i żądając od zachodnich partnerów w zamian za rozluźnianie tej blokady konkretnych ustępstw na rzecz naszych, polskich interesów (zwłaszcza w dziedzinie bezpieczeństwa), niż radośnie od początku procesu deklarując swoje „nihil obstat” w interesie Wspólnoty Europejskiej. To wydaje się dość oczywiste, to wydaje się wynikać z elementarza już nawet nie dyplomacji, tylko po prostu polityki.
Ale o co chodzi?
Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z wielkim naciskiem i uporem przekonuje czytelnika, iż z Rosją (rozumianą tu nie jako opozycyjna inteligencja, tylko jako elity władzy) trzeba prowadzić dialog. W pewnym zakresie nie sposób się z nią nie zgodzić. Oczywiste jest, że należy rozmawiać, rozmawiać jak najwięcej, choćby po to żeby wiedzieć i rozumieć wszystkich, w tym i przeciwników. Pytanie jednak – jaki ma być tego rozmawiania finalny cel. Moim zdaniem właśnie taki, czyli pozyskiwanie wiedzy, będącej konieczną przesłanką do efektywnego działania.
Ale p. minister, zdaje się, przyświeca nie tak minimalistyczne założenie. Jej cel wydaje się być znacznie szerszy. Tym celem ma być chyba… no właśnie – co? „Autentyczne pojednanie”? Demokratyzacja Rosji poprzez wykazywanie jej swojej dobrej woli (bo i tak można interpretować różne passusy omawianego tekstu) ? Jeśli tak, to wiara p. minister w sprawczą siłę Rzeczypospolitej Polskiej wystawia bardzo chlubne świadectwo jej patriotyzmowi…
Tydzień temu dane mi było uczestniczyć w Moskwie w pewnej konferencji, organizowanej przez niemiecką fundację. Na sali było sporo „Russlandversteherów”, wśród panelistów byli Rosjanie nie tylko opozycyjni, ale często również wokółkremlowscy. Tam też przez wszystkie przypadki odmieniano słowo „dialog”. Tylko że tam było mniej więcej wiadomo, do czego ów dialog w rozumieniu tej części mówców miałby finalnie doprowadzić. Mianowicie do jakiegoś rodzaju wprowadzenia Rosji do wewnątrz Europy – jako siły wewnątrzeuropejskiej, z jednoczesnym rozluźnieniem relacji transatlantyckich.
Absolutnie nie posądzam, i jestem tu zupełnie szczery, Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz o takie pojmowanie zalecanego przez nią dialogu. Ale tym bardziej narzuca się pytanie – do czego zdaniem pani minister postulowany przez nią dialog miałby finalnie doprowadzić? Czemu służyć?
Bo epokę, w której polska polityka zagraniczna służyła dialogowi, którego celem był dialog, i na ołtarzu tego bożka poświęcaliśmy rozmaite sprawy realne, już przechodziliśmy. Nie przyniosła ona Polsce sukcesu.
„Co ma Putin w głowie?” - Eltchaninoff Michael. Książka do kupienia „wSklepiku.pl”.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Chcieć jak najmniej
Uważam, że w relacjach z Rosją należy chcieć od niej jak najmniej. Albowiem każdy postulat zgłoszony Kremlowi, nawet w myśl naszego postrzegania świata leżący w interesie wspólnym, czyli również rosyjskim, zostanie przez Moskwę natychmiast wykorzystany jako instrument. Instrument szantażu dla uzyskania ustępstw gdzie indziej. Tak po prostu wygląda myślenie twórców i wykonawców rosyjskiej polityki zagranicznej.
Przypomnijmy sobie choćby, jak to polskie rządy przez lata zabiegały o otwarcie małego ruchu granicznego z obwodem kaliningradzkim – leżał on w interesie sąsiadujących z tą eksklawą ziem RP, ale również, nawet może bardziej, samego obwodu. A Rosjanie dawali się prosić, przewlekali. Podobnie było, gdy Warszawa wyszła z inicjatywą utworzenia Centrów Polsko-Rosyjskiego i Rosyjsko-Polskiego Dialogu. Podobne przykłady można mnożyć. Nie wiem, czy niewznowienie małego ruchu granicznego z Kaliningradem było posunięciem sensownym ekonomicznie. Nie wiem też, czy rzeczywiście stały za tym ruchem jakieś realne przyczyny z zakresu bezpieczeństwa (raczej w to wątpię). Nie wiem więc, czy sam podjąłbym taką decyzję. Muszę jednak stwierdzić, że niezależnie od ewentualnych minusów ma ona dwa wielkie plusy. Po pierwsze – kremlowska psychologia jest taka, że tego rodzaju posunięcie zaskarbia tam naszym decydentom opinię graczy twardych. Graczy zdolnych do posunięć brutalnych, wykonywanych nawet z własnymi kosztami – a tylko z takimi graczami tam mogą zacząć się liczyć poważnie. I po drugie, to posunięcie pozbawia Moskwę instrumentu ewentualnego szantażu – że to oni zagrożą odebraniem nam czegoś, na czym nam zależy. Im mniej od Rosji chcemy, im mniej spraw, jakichkolwiek spraw, z nami ją łączy, tym można się czuć pewniej. Wracajmy jednak do tekstu pani minister.
Pamiętać o Litwinowie
„Konflikt między Rosją a Zachodem zrodził się ze słabości Rosji”
-– pisze p. ambasador na początku swojego tekstu. To zdanie wiele mówiące. Nie tylko dlatego, że jest to twierdzenie łatwe do zakwestionowania na gruncie faktów. Bo choć można oczywiście uzasadnić tezę, że agresja przeciw Ukrainie nastąpiła na skutek poczucia słabości, otoczenia przez Zachód itd., to zarazem konflikt Zachodu z Rosją buzował najsilniej wtedy, kiedy ta ostatnia była niekwestionowanym supermocarstwem, a był relatywnie najsłabszy wtedy, kiedy Moskwa była również najsłabsza – czyli w latach 90.
To jednak mniej ważne. Istotniejsze jest moim zdaniem, że cytowane zdanie brzmi bardzo podobnie do twierdzeń, w ciągu ostatnich dwóch dekad odmienianych milionkroć przez wszystkie przypadki przez wszelkiego rodzaju „Russlandversteher”, nie tylko z Niemiec, lecz z całego Zachodu. Przez tych, którzy, wiedzeni często własnymi, szczerymi poglądami, ale często tez po prostu własnym interesem konsekwentnie w każdej sytuacji przekonywali: Rosjan trzeba traktować szczególnie, potrzebują czasu na wyjście z postimperialnej traumy, dać im wszystko, czego chcą, i jeszcze więcej, to wtedy złagodnieją, itd., itp.
Wizje Russlandversteher nigdy się nie sprawdziły. I trudno żeby się sprawdziły, gdyż rosyjskie myślenie o polityce międzynarodowej zostało już dawno zdeterminowane przez podejście, dobrze opisane przez Maksyma Litwinowa. Ów radziecki dyplomata, zapytany u schyłku jego dni przez zaufanego Amerykanina, co by się stało, gdyby teoretycznie prezydent USA zgodził się na wszystkie kremlowskie żądania, odpowiedział w przypływie szczerości: „to proste, za dwa tygodnie przedstawilibyśmy nowe żądania, idące jeszcze dalej”. Wszyscy, zajmujący się stosunkami z Rosją, powinni codziennie powtarzać sobie tę maksymę.
Niekoniecznie? Dzisiaj?
„Należy liczyć się z tym, że Moskwa niekoniecznie musi być zainteresowana partnerskim traktowaniem Polski”
-– pisze p. Pełczyńska-Nałęcz. A w innym miejscu:
„Nastawienie na kooperację i dialog musi mieć jednak pragmatyczne podstawy. (…) Procesy, które doprowadziły Moskwę do agresji wobec Ukrainy, każą z ostrożnością odnosić się do jakiejkolwiek fundamentalnej umowy pomiędzy Zachodem a Rosją w sferze politycznej, gospodarczej czy bezpieczeństwa. Wszelkie wezwania do tworzenia nowego europejskiego ładu bezpieczeństwa czy też do budowania wspólnej przestrzeni gospodarczej od Lizbony do Władywostoku są dzisiaj oderwane od realiów. Moskwa „niekoniecznie musi być zainteresowana partnerskim traktowaniem Polski”?
Czyli, jak rozumiem, istnieje jednak pewna spora szansa, że będzie, a może już jest, odwrotnie? A wezwania do „do tworzenia nowego europejskiego ładu bezpieczeństwa” (czyli, powtórzmy: do faktycznej likwidacji NATO) czy też do budowania wspólnej przestrzeni gospodarczej od Lizbony do Władywostoku” są oderwane od realiów wyłącznie dzisiaj? Już jutro (a jutro to niekoniecznie czas za 30 lat, kiedy ewentualnie będzie istnieć demokratyczna i nieagresywna Rosja, tylko np. okres za dwa lata… mogę tak napisać, bo pani ambasador nie precyzuje w jakim znaczeniu używa tego terminu…) może, jak rozumiem, być inaczej?
Co jednak może jeszcze ważniejsze: kontekst, w którym pani minister sytuuje cytowane zdania, nie pozwala na jednoznaczne uznanie, iż autorka tego rodzaju ewentualności postrzega jako coś złego, niepokojącego. To dziwi, powtórzmy, w dokumencie mającym być wizją polskiej, a nie brukselskiej polityki zagranicznej. Wszak dekonstrukcja istniejących struktur, co było i jest równoznaczne z wprowadzaniem do nowych struktur na poczesne miejsce Rosji, była i jest fundamentalnie niebezpieczna dla Polski. I w polskiej klasie politycznej istniało w tej kwestii porozumienie ponad podziałami. Dodajmy nawiasem, że dotąd (nie tylko w erze pokrymskiej) ta dekonstrukcja była również nierealna - rządzące elity państw zachodnich, choć nie skażone rusofobią, za każdym razem odrzucały jednak ostatecznie takie suflowane przez Kreml pokusy.
W stronę „scenariusza B”?
Pani ambasador uważa, że normalizacja relacji Zachodu z Rosją jest w zasadzie pewna. I przestrzega przed sytuacją, w której wiodące do tego celu rozmowy byłyby prowadzone nad naszymi głowami. Nie uważam, żeby ta normalizacja była aż tak oczywista. Ale zgadzam się, że gdyby istotnie na poważnie szło w tę stronę, to lepiej przy tym być, żeby zabezpieczyć własne interesy.
Tylko że Katarzynie Pełczyńskiej-Nałęcz idzie chyba o coś więcej.
„W interesie Polski jest pokazanie zdolności zarówno do obrony przed agresją, jak i do skutecznej deeskalacji konfliktu” – pisze. „W najbliższej perspektywie intensyfikacja kontaktów unijno-rosyjskich wydaje się nieunikniona (…) Zainicjowanie dialogu na ten temat wewnątrz UE już teraz jest najlepszym sposobem, aby go współkształtować”. I dalej:
„Potrzebna jest aktywna i kreatywna refleksja, we współpracy z partnerami unijnymi, na temat przyszłości procesu mińskiego i sankcji. Należy ją prowadzić ostrożnie i niekoniecznie publicznie. Jej celem powinno być przygotowanie scenariusza B, a nie zaognianie i eskalowanie różnic wewnątrz UE”.
Wydaje się jednak, że w obecnej sytuacji, którą ja postrzegam jako wahanie się europejskich decydentów co do przyjęcia bądź nie przyjęcia kierunku na zakończenie konfliktu, samo przygotowywanie scenariusza B byłoby przesądzaniem, że zostanie on zrealizowany. Że w tę właśnie stronę przesunie się wahadło.
A polskie uczestnictwo (Pełczyńska-Nałęcz żąda wręcz aby nasz kraj pełnił tu wręcz rolę inicjatora!) ze względu na utrwaloną opinie o naszym kraju jako o najbardziej wyczulonym na groźbę rosyjskiego imperializmu mogłoby tu odegrać rolę ważniejszą, niż pani minister zdaje się sądzić. To uczestnictwo byłoby bowiem wystawianiem tej operacji swego rodzaju alibi, świadectwa koszerności.
Jeśliby zaś taki scenariusz nawet się urzeczywistniał, to z pewnością więcej ugramy dla Polski blokując go ile możemy, i żądając od zachodnich partnerów w zamian za rozluźnianie tej blokady konkretnych ustępstw na rzecz naszych, polskich interesów (zwłaszcza w dziedzinie bezpieczeństwa), niż radośnie od początku procesu deklarując swoje „nihil obstat” w interesie Wspólnoty Europejskiej. To wydaje się dość oczywiste, to wydaje się wynikać z elementarza już nawet nie dyplomacji, tylko po prostu polityki.
Ale o co chodzi?
Katarzyna Pełczyńska-Nałęcz z wielkim naciskiem i uporem przekonuje czytelnika, iż z Rosją (rozumianą tu nie jako opozycyjna inteligencja, tylko jako elity władzy) trzeba prowadzić dialog. W pewnym zakresie nie sposób się z nią nie zgodzić. Oczywiste jest, że należy rozmawiać, rozmawiać jak najwięcej, choćby po to żeby wiedzieć i rozumieć wszystkich, w tym i przeciwników. Pytanie jednak – jaki ma być tego rozmawiania finalny cel. Moim zdaniem właśnie taki, czyli pozyskiwanie wiedzy, będącej konieczną przesłanką do efektywnego działania.
Ale p. minister, zdaje się, przyświeca nie tak minimalistyczne założenie. Jej cel wydaje się być znacznie szerszy. Tym celem ma być chyba… no właśnie – co? „Autentyczne pojednanie”? Demokratyzacja Rosji poprzez wykazywanie jej swojej dobrej woli (bo i tak można interpretować różne passusy omawianego tekstu) ? Jeśli tak, to wiara p. minister w sprawczą siłę Rzeczypospolitej Polskiej wystawia bardzo chlubne świadectwo jej patriotyzmowi…
Tydzień temu dane mi było uczestniczyć w Moskwie w pewnej konferencji, organizowanej przez niemiecką fundację. Na sali było sporo „Russlandversteherów”, wśród panelistów byli Rosjanie nie tylko opozycyjni, ale często również wokółkremlowscy. Tam też przez wszystkie przypadki odmieniano słowo „dialog”. Tylko że tam było mniej więcej wiadomo, do czego ów dialog w rozumieniu tej części mówców miałby finalnie doprowadzić. Mianowicie do jakiegoś rodzaju wprowadzenia Rosji do wewnątrz Europy – jako siły wewnątrzeuropejskiej, z jednoczesnym rozluźnieniem relacji transatlantyckich.
Absolutnie nie posądzam, i jestem tu zupełnie szczery, Katarzyny Pełczyńskiej-Nałęcz o takie pojmowanie zalecanego przez nią dialogu. Ale tym bardziej narzuca się pytanie – do czego zdaniem pani minister postulowany przez nią dialog miałby finalnie doprowadzić? Czemu służyć?
Bo epokę, w której polska polityka zagraniczna służyła dialogowi, którego celem był dialog, i na ołtarzu tego bożka poświęcaliśmy rozmaite sprawy realne, już przechodziliśmy. Nie przyniosła ona Polsce sukcesu.
„Co ma Putin w głowie?” - Eltchaninoff Michael. Książka do kupienia „wSklepiku.pl”.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/311355-dialog-jako-cel-dialogu-czyli-bozek-resetu-z-rosja-jest-jednak-niezniszczalny?strona=2