W prawicowej publicystyce pojawiają się głosy, że walka o patriotyzm jest już wygrana. Skoro młodzi ludzie z dumą noszą t-shirty z Kotwicą, na demonstracjach KOD częściej widać flagi biało-czerwone niż niebieskie, a nikomu już nie przychodzi do głowy, by epatować barwami różowymi i „możełem” z czekolady – to znaczy, że wszyscy Polacy uznali polskość za wartość bezdyskusyjną. A spór toczy się najwyżej o to, jak tę polskość należy rozumieć i do czego ma ona służyć.
To prawda, że otwarte zwalczanie polskości i polskich symboli jest mocno passé. Nikt nie zaryzykuje wtykania chorągiewki w odchody czy opowiadania, że patriotyzm jest jak faszyzm. Wiele i dość szybko pod tym względem się zmieniło. Dziś atak na symbole przypuszczają wyłącznie wariaci, skrajni lewacy i niejaki Nergal. Wszyscy inni, włączając „Gazetę Wyborczą”, są dziś dziedzicami Armii Krajowej, szwoleżerów i wojów Chrobrego.
Wielu z tych, którzy przez lata walczyli o dobre imię Żołnierzy Wyklętych i generalnie polskości, oddycha z ulgą myśląc, że ten front jest już bezpieczny, a ich starania odniosły trwały skutek. No, może nie tylko ich starania – pomógł też Zachód, doprowadzając do spektakularnego bankructwa multi-kulti, a także pokazując, że kapitał jednak ma narodowość. Więc łatwiej polskość dostrzec i docenić.
Ale sprawa nie jest taka prosta, a zwycięstwo – nie takie oczywiste, a już na pewno jest za wcześnie, by je odtrąbić, bo sytuacja może jeszcze odwrócić się na niekorzyść.
Obóz patriotyczny odniósł bowiem walny sukces zaledwie na jednym, wstępnym poziomie – symboliki. A patriotyzm poziomów ma kilka. Jeśli się w nie wgłębimy, może się okazać, że sprawy wcale nie mają się tak dobrze.
Pierwszy poziom to wspomniane już symbole. To oczywiście dobrze, że znak Polski Walczącej jest modny, a koszulki z Che Guevarą praktycznie u nas nie uświadczysz. To oznacza, że symbolika narodowa jest solidnie ukorzeniona. Ale bez pogłębienia tak naprawdę niewiele daje, bo po pierwsze, może być używana dowolnie przez każdego i każdy może nadać jej niemal dowolny sens (jak widzieliśmy na „czarnym proteście”). A po drugie, co jest modne, po jakimś czasie staje się niemodne (i to widzieliśmy we wczesnej fazie III RP).
Symbole niosą wzorce – i to jest poziom drugi. Tu też mamy jakieś sukcesy, ale na pewno nie tak spektakularne, jak na pierwszym. Już mniejsza, ale chyba nadal liczna grupa Polaków rozumie, że jeśli nosi się emblematy z Inką, to trzeba zachowywać się jak trzeba… Czy tak się zachowuje, to już inna sprawa, ale większość rozumie, że Inka walczyła o wolną (i sprawiedliwą) Polskę, a nie na przykład o zachowanie bioróżnorodności czy parytety na listach wyborczych.
Ze wzorców biorą się wartości (a ściślej: upowszechniają się za ich pomocą) – i to jest poziom trzeci. Jeśli ktoś jest polskim patriotą, to powinien działać nie tylko w polskim interesie, ale i na polskich zasadach. Czyli jeśli do realizacji naszych celów będziemy na wielką skalę używali niepolskich czy niechrześcijańskich metod – to rodzi się pytanie, na ile taka Polska będzie polska? To nie jest dylemat akademicki czy gra słów: przecież wynarodowienie to nie narzucenie obcej administracji czy płacenie trybutu obcym władcom, ale przyjęcie obcych wzorców postępowania czy też stylu życia (czy to płynących z zagranicy, czy z uniwersytetów – zachodnie kraje słabną właśnie przez to).
I na tym poziomie mamy jakieś sukcesy, bo nie daliśmy sobie narzucić choćby zachodniego stosunku do aborcji czy też wschodniego stosunku do wolności. Ale są i liczne porażki, na przykład konsumpcjonizm czy przekonanie o wyższości zachodniej kultury (na szczęście ostatnio zaczyna się to zmieniać). Albo przekonanie, że w „tenkraju” trudno się wybić i dobrze żyć, niestety z uwagi na sytuację gospodarczą, porosyjski etos władzy i lokalne sitwy, nader często uzasadnione. Efektem jest emigracja, bo ludzie przecież nie dlatego wyjeżdżają, że są biedni, ale dlatego, że brakuje im optymizmu związanego z własnym miejscem we własnym kraju. Tutaj też należy szukać przynajmniej części przyczyn kryzysu demograficznego.
A poziom czwarty, najwyższy, to wspólnota i powszechne jej poczucie. Towarzyszy temu zaufanie do własnego kraju i rządu, niezależnie od jego barw. I tu oczywiście Polska i Polacy mają bardzo poważne deficyty. Często naśmiewamy się z „dziecinnego” i „bezkrytycznego” amerykańskiego patriotyzmu, ale tak naprawdę powinniśmy go podziwiać i wzorować się na nim. Przeciętny Amerykanin – przynajmniej taki typowy – wie bowiem, że jego kraj jest najwspanialszy, a on sam nie dozna z jego strony zawodu.
Powszechne poczucie wspólnoty – i między poszczególnymi członkami narodu, i między obywatelami a instytucjami – to coś, co procentuje na wiele sposobów. Wpływa na pewność siebie, na gospodarkę, na kulturę, na bezpieczeństwo transakcji, na poziom korupcji i co kto może sobie jeszcze wyobrazić.
Tego nam dziś brakuje. Co prawda, założywszy koszulki z Kotwicą weszliśmy w trend wznoszący, ale droga jest jeszcze bardzo daleka, najeżona przeciwnościami i wymagająca spełnienia licznych warunków, nie tylko przez samych Polaków, ale i przez państwo oraz instytucje. Żeby stać się kompletną wspólnotą i czerpać z tego korzyści, musimy poczuć się właścicielami własnego państwa.
A żeby tak się stało, nasze własne państwo (na wszelkich poziomach – od rządu, przez samorządy, po najdrobniejsze trybiki machiny) musi przekonać Polaków, że działa dla ich dobra i im służy, w dodatku w stylu przez nich akceptowanym.
Marek Wróbel
Prezes Fundacji Republikańskiej
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/310772-patriotyzm-plytszy-i-glebszy-spor-toczy-sie-o-to-jak-te-polskosc-nalezy-rozumiec-i-do-czego-ma-ona-sluzyc
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.