Jeśli ktoś się łudzi, że na zakazie zyska drobny handel, w którym właściciel będzie mógł pracować samemu w siódmy dzień tygodnia, to przeżyje ogromne rozczarowanie. Sieci handlowe wydadzą olbrzymie pieniądze, żeby skłonić klientów do zakupów w sobotę i skompensować sobie straty. Drobny handel nie zyska – przeciwnie, otrzyma potężny cios. Stawiam też dolary przeciw orzechom, że pracownicy dużych sklepów już po paru tygodniach będą bluźnić na swoich „dobroczyńców”, bo sobota stanie się dla nich dniem przeklętym: wydłużą się godziny pracy, a w jednym dniu skomasuje się handel z dwóch dni. Cui bono? To oczywiste: nie zyskają małe sklepy, ale zyskają – i to bardzo – stacje benzynowe. Zyskają tak wiele, że można by się zastanawiać, czy projekt nie jest efektem lobbingu koncernów naftowych. Małe sklepy nie zyskają, bo żyją wyłącznie z handlu i ich obroty musiałyby potężnie wzrosnąć, żeby odnotowały zmianę na plus, a na to nie ma szans. Sieci stacji natomiast są otwarte i tak przez siedem dni w tygodniu, od dawna znaczna część dochodu pochodzi ze sprzedaży sklepowej, pozostaje więc jedynie rozbudować stacje i zrobić z nich małe markety. Dla sieci to niewielki i w sumie opłacalny koszt. „Zrób niedzielne zakupy na stacji X!” – już widzę te reklamy.
Zwolennicy zakazu sięgają momentami po bardzo ryzykowne argumenty, z czego, jak się wydaje, sami nie zdają sobie sprawy. Twierdzą mianowicie, że praca w niedziele to efekt ekonomicznego przymusu i braku alternatywy – nawet jeżeli chcą jej sami pracownicy, bo wtedy zarabiają dodatkowo.
Rozwiązaniem ma być ingerencja państwa. Ciągnąc to rozumowanie konsekwentnie dalej, należałoby uznać, że państwo powinno interweniować wszędzie tam, gdzie ktoś pracuje w danym zawodzie dlatego, że była to jedyna dostępna praca. Albo – idąc jeszcze dalej – gdzie pracuje bez przyjemności i z konieczności. Inaczej mówiąc, takie stawianie sprawy oznacza, że państwo ma zapewnić wszystkim takie warunki, aby pracowali jedynie ci, którzy chcą i gdzie chcą. Pozostali powinni zapewne dostawać państwową pensję za nic.
Drodzy pobożni socjaliści – może o tym nie wiedzieliście, ale świat jest tak skonstruowany, że zdecydowana większość ludzi pracuje, bo musi. Wielu pracuje w swoim zawodzie nie dlatego, że go sobie wymarzyli, ale dlatego, że nie bardzo mieli wybór. I to jest stan naturalny. Wy uważacie go za niesprawiedliwy i chcecie naprawiać świat ustawami. Obawiam się, że tacy już byli i za każdym razem kończyło się to tragicznie.
Jest też wreszcie pojawiający się nieodmiennie pseudoargument: „A w X to działa i tragedia się nie dzieje”. Czasem pojawia się w wersji: „Musimy dołączyć do zachodniej cywilizacji”. Pisałem niedawno o mizernej wartości merytorycznej takiego argumentu, gdy posługiwał się nim w sprawie uprawnień pieszych Janusz Wojciechowski. Z faktu, że gdzieś coś funkcjonuje, nie wynika ani że jest to rozwiązanie dobre, ani słuszne, ani że sprawdzi się u nas. Jest jednak jeszcze jedna kwestia, której pobożni socjaliści nie dostrzegają: w tych krajach Zachodu, gdzie w niedziele handel nie działa, ten przepis nie został wprowadzony niedawno i gwałtownie. Tak tam po prostu było i jest od dawna. Jeśli gdzieś już mamy patrzeć, to tam, gdzie zrobiono to, czego chce „Solidarność”: wprowadzono skokową zmianę. Tak było na Węgrzech. Warto przeanalizować powody, dla których rząd Orbána bardzo szybko wycofał się z zakazu.
Zresztą nie jest prawdą, że cały Zachód nie handluje w niedziele. Tak jest jedynie w czterech krajach: Niemczech, Norwegii, Szwajcarii i Austrii.
Częściowe ograniczenia są w kolejnych kilku państwach: Hiszpanii, Francji, Grecji oraz państwach Beneluksu. Reszta kontynentu cieszy się wolnością. I na koniec: tak, uważam, że niedziela nie jest czasem na robienie zakupów (choć nie widzę powodów, dla których nie miałaby być czasem na odwiedziny w centrum handlowym, jeśli idzie się tam z rodziną do restauracji albo jeśli jest tam atrakcyjna impreza dla dzieci). Mnie samemu zdarza się to bardzo rzadko, tylko w sytuacjach przymusowych. Ale nie życzę sobie, żeby ktoś ustawiał mi mój czas. Niech ruszy wielka społeczna kampania, w której Kościół i „Solidarność” ręka w rękę będą przekonywały, że niedziele mają być czasem wolnym od komercji. Jeśli przekonają wystarczająco wielu, zadziała rynek: utrzymywanie otwartych hipermarketów i centrów handlowych przestanie się opłacać. Proszę uprzejmie. Ale rządowi od tego – wara!
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Jeśli ktoś się łudzi, że na zakazie zyska drobny handel, w którym właściciel będzie mógł pracować samemu w siódmy dzień tygodnia, to przeżyje ogromne rozczarowanie. Sieci handlowe wydadzą olbrzymie pieniądze, żeby skłonić klientów do zakupów w sobotę i skompensować sobie straty. Drobny handel nie zyska – przeciwnie, otrzyma potężny cios. Stawiam też dolary przeciw orzechom, że pracownicy dużych sklepów już po paru tygodniach będą bluźnić na swoich „dobroczyńców”, bo sobota stanie się dla nich dniem przeklętym: wydłużą się godziny pracy, a w jednym dniu skomasuje się handel z dwóch dni. Cui bono? To oczywiste: nie zyskają małe sklepy, ale zyskają – i to bardzo – stacje benzynowe. Zyskają tak wiele, że można by się zastanawiać, czy projekt nie jest efektem lobbingu koncernów naftowych. Małe sklepy nie zyskają, bo żyją wyłącznie z handlu i ich obroty musiałyby potężnie wzrosnąć, żeby odnotowały zmianę na plus, a na to nie ma szans. Sieci stacji natomiast są otwarte i tak przez siedem dni w tygodniu, od dawna znaczna część dochodu pochodzi ze sprzedaży sklepowej, pozostaje więc jedynie rozbudować stacje i zrobić z nich małe markety. Dla sieci to niewielki i w sumie opłacalny koszt. „Zrób niedzielne zakupy na stacji X!” – już widzę te reklamy.
Zwolennicy zakazu sięgają momentami po bardzo ryzykowne argumenty, z czego, jak się wydaje, sami nie zdają sobie sprawy. Twierdzą mianowicie, że praca w niedziele to efekt ekonomicznego przymusu i braku alternatywy – nawet jeżeli chcą jej sami pracownicy, bo wtedy zarabiają dodatkowo.
Rozwiązaniem ma być ingerencja państwa. Ciągnąc to rozumowanie konsekwentnie dalej, należałoby uznać, że państwo powinno interweniować wszędzie tam, gdzie ktoś pracuje w danym zawodzie dlatego, że była to jedyna dostępna praca. Albo – idąc jeszcze dalej – gdzie pracuje bez przyjemności i z konieczności. Inaczej mówiąc, takie stawianie sprawy oznacza, że państwo ma zapewnić wszystkim takie warunki, aby pracowali jedynie ci, którzy chcą i gdzie chcą. Pozostali powinni zapewne dostawać państwową pensję za nic.
Drodzy pobożni socjaliści – może o tym nie wiedzieliście, ale świat jest tak skonstruowany, że zdecydowana większość ludzi pracuje, bo musi. Wielu pracuje w swoim zawodzie nie dlatego, że go sobie wymarzyli, ale dlatego, że nie bardzo mieli wybór. I to jest stan naturalny. Wy uważacie go za niesprawiedliwy i chcecie naprawiać świat ustawami. Obawiam się, że tacy już byli i za każdym razem kończyło się to tragicznie.
Jest też wreszcie pojawiający się nieodmiennie pseudoargument: „A w X to działa i tragedia się nie dzieje”. Czasem pojawia się w wersji: „Musimy dołączyć do zachodniej cywilizacji”. Pisałem niedawno o mizernej wartości merytorycznej takiego argumentu, gdy posługiwał się nim w sprawie uprawnień pieszych Janusz Wojciechowski. Z faktu, że gdzieś coś funkcjonuje, nie wynika ani że jest to rozwiązanie dobre, ani słuszne, ani że sprawdzi się u nas. Jest jednak jeszcze jedna kwestia, której pobożni socjaliści nie dostrzegają: w tych krajach Zachodu, gdzie w niedziele handel nie działa, ten przepis nie został wprowadzony niedawno i gwałtownie. Tak tam po prostu było i jest od dawna. Jeśli gdzieś już mamy patrzeć, to tam, gdzie zrobiono to, czego chce „Solidarność”: wprowadzono skokową zmianę. Tak było na Węgrzech. Warto przeanalizować powody, dla których rząd Orbána bardzo szybko wycofał się z zakazu.
Zresztą nie jest prawdą, że cały Zachód nie handluje w niedziele. Tak jest jedynie w czterech krajach: Niemczech, Norwegii, Szwajcarii i Austrii.
Częściowe ograniczenia są w kolejnych kilku państwach: Hiszpanii, Francji, Grecji oraz państwach Beneluksu. Reszta kontynentu cieszy się wolnością. I na koniec: tak, uważam, że niedziela nie jest czasem na robienie zakupów (choć nie widzę powodów, dla których nie miałaby być czasem na odwiedziny w centrum handlowym, jeśli idzie się tam z rodziną do restauracji albo jeśli jest tam atrakcyjna impreza dla dzieci). Mnie samemu zdarza się to bardzo rzadko, tylko w sytuacjach przymusowych. Ale nie życzę sobie, żeby ktoś ustawiał mi mój czas. Niech ruszy wielka społeczna kampania, w której Kościół i „Solidarność” ręka w rękę będą przekonywały, że niedziele mają być czasem wolnym od komercji. Jeśli przekonają wystarczająco wielu, zadziała rynek: utrzymywanie otwartych hipermarketów i centrów handlowych przestanie się opłacać. Proszę uprzejmie. Ale rządowi od tego – wara!
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/307023-pobozni-socjalisci-w-akcji-czyli-jak-solidarnosc-i-pis-chca-nam-robic-dobrze?strona=2