Adresatem pretensji frankowiczów nie jest prezydent a wicepremier Morawiecki. A pośrednio zachwycony nim prezes PiS

Fot. Fratria
Fot. Fratria

To ciekawe, ale w świecie ortodoksyjnie propisowskiej prawicy prawie wszystko jest chronione środowiskową poprawnością. Nie można mieć choćby wątpliwości wobec wojny z Trybunałem Konstytucyjnym, polityki imigracyjnej czy wszechwładzy personalnej Jarosława Kaczyńskiego. Nie można, pod groźbą oskarżenia o zdradę, zauważać groteskowego partyjnego zaangażowania mediów publicznych. Jest jeden wyjątek, w którym można mieć własne zdanie, odmienne od rządowej polityki. To pomoc dla frankowiczów.

Choć przecież pojawiają się twierdzenia, że większość frankowych dłużników wcale nie głosowała na PiS. Ale niektórzy liderzy tego środowiska stali się tak głośnymi rzecznikami kampanii najpierw Andrzeja Dudy, potem PiS, że wytworzyli w sobie i innych poczucie, że tę ortodoksję wyznaczają oni. Dodać do tego należy generalną niechęć elektoratu prawicy do sfer bankowych. To z tego powodu podczas formowania rządu wszyscy kandydaci na ministrów budzili zachwyt lojalnych dziennikarzy i blogerów poza Mateuszem Morawieckim, uznanym za osobę mocno podejrzaną, a w najbardziej radykalnych komentarzach za bankstera.

Potem debata nasilała się i gasła. Ostatnio wybuchła w związku z prezydenckim projektem ustawy uznanym za niewystarczającą, a nawet rozczarowującą.

Jestem posiadaczem frankowego kredytu, ale do sprawy podchodzę chłodno. Przekonuje mnie w dużej mierze Bronisław Wildstein, który w poprzek wielkim emocjom przypomniał ostatnio na tym portalu, że braliśmy te kredyty w nadziei na korzyści, i że większość społeczeństwa ma prawo mieć poczucie, że zbyt hojna pomoc dla nas odbędzie się kosztem tych, którzy takich długów nie zaciągali.

Mój chłód bierze się też z czegoś innego. Obecnych rządzących poparłem w związku z ich stanowiskiem w takich sprawach jak obrona polskiej suwerenności i polskiej tożsamości (choćby wobec wyzwań imigracyjnych), także reforma edukacja, większe wsparcie dla narodowej kultury czy zmiana systemu wymiaru sprawiedliwości. To mi w zupełności wystarczy.

Nigdy jednak nie wierzyłem w równoczesne spełnienie wszystkich zapowiedzi społeczno-ekonomicznych. Krótko mówiąc w to, że nowy rząd w jednej chwili da rodzicom pieniądze na dzieci, podniesie kwotę wolną od podatków, obniży wiek emerytalny, będzie podtrzymywał deficytowe kopalnie, dosypie pieniędzy do systemu ochrony zdrowia i przewalutuje kredyty. Kampania PiS była przeładowana obietnicami tego typu tak dalece, że wydawało mi się to oczywiste dla każdego, nawet średnio obeznanego z arkanami polityki wyborcy (co nie jest usprawiedliwieniem dla wyborczej demagogii, raczej stwierdzeniem faktu). Odpowiadając na zarzuty, jakie się zaraz pojawią, pisałem o tym wprost.

Było też dla mnie raczej jasne, że przy wyborze priorytetów PiS postawi na kręgi jak najszersze, a nie na klasę średnią. Nie twierdzę przy tym, że był to precyzyjny plan, raczej wielka improwizacja. Czy pomysły na przewalutowanie naprawdę zagrażają sektorowi bankowemu, tego ocenić nie jestem w stanie. Podobnie jak sądzę, nie są tego w stanie ocenić liderzy partii rządzącej, zdani na takich ekspertów, jacy im się trafią. Ale improwizując, nie zechcą otwierać zbyt wielu frontów. Dobrze? Niedobrze, ale taka jest natura demokratycznej polityki.

Nawet gdybym jednak kogoś nie przekonał do tej cokolwiek cynicznej argumentacji (sam jestem do niej przekonany nie w pełni), chcę prosić o jedno. Zwłaszcza tych liderów środowiska frankowiczów, którzy są bliscy rządzącej prawicy. Nie uprawiajcie komedii zwalania wszystkiego na prezydenta Andrzeja Dudę.

To prawda, wziął on na siebie to rozwiązanie, co jest reliktem jego kampanii poprzedzającej kampanię PiS. Czy jednak wierzycie, że to szczupły personel prezydenckiej kancelarii dokonuje obliczeń kosztów, jakie ma ponieść sektor bankowy w następstwie przewalutowania? To są decyzje rządowe. Przede wszystkim ministra finansów Pawła Szałamachy, ale może w większym jeszcze stopniu przywoływanego już wicepremiera Morawieckiego.

Jarosław Kaczyński z jednej strony co jakiś czas obwieszcza, że frankowicze są ważnym dłużnikiem prawicowych obietnic, z drugiej zaś uznaje Morawieckiego za najbardziej obiecującego architekta polityki ekonomicznej. Polityki, która polega na czymś odwrotnym. Takie kuglarstwo jest typowe dla każdego lidera. Nie przestaje być kuglarstwem.

Jeśli chcecie wywrzeć swój gniew na kimś, kto ma realny wpływ na zdarzenia nie manifestujcie pod pałacem prezydenckim, a przed kancelarią premiera, a jeszcze lepiej przed centralą PiS na Nowogrodzkiej. A jeśli przemawia do was argument: poczekajmy, czekajcie, ale miejcie świadomość, kto jest realnym adresatem waszych oczekiwań. Bo tak naprawdę spójność i wiarygodność założeń Morawieckiego da się ocenić dopiero za jakiś czas.

Nie jest to dowód na fasadowość prezydentury Andrzeja Dudy, co jest dziś, w pierwszą rocznicę początku jego urzędowania ulubionym zarzutem, ba inwektywą. W polskim ustroju prezydent nie dysponuje własną egzekutywą, nie ma własnego aparatu zdolnego porwać się na takie wyzwanie jak wojna z sektorem bankowym. Może jedynie podsuwać rozwiązania, zawsze jednak weryfikowane przez rząd, a pośrednio przez politycznego dysponenta rządu. Takim dysponentem jest dziś wąskie kierownictwo PiS. Warto to przynajmniej widzieć.

Autor

Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl Wspólnie brońmy Polski i prawdy! www.wesprzyj.wpolityce.pl

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.