Trzecia ważna sprawa – i znów nasz relatywny sukces – to niedopuszczenie do odłożenia na nieokreśloną przyszłość sprawy członkostwa w NATO Gruzji i Ukrainy. Gruzja dostała sygnał, że może starać się o członkostwo, i to mimo iż formalnie część tego państwa znajduje się pod rosyjską okupacją. Ukraina, będąc faktycznie w stanie wojny, nie dostanie zielonego światła, ale jej sprawa nie spadła z terminarza, a to się również liczy. Znów: nie jest to nasz bezwzględny sukces, ale względny – na pewno.
Z pewnością nie był to jeszcze jeden szczyt bez wyraźnego znaczenia. Można ostrożnie założyć, że to właśnie spotkanie w Warszawie zamknęło ostatecznie okres, w którym Sojusz Północnoatlantycki widział siebie w zmienionej roli, głównie jako organizator ekspedycji poza własne terytorium (ówczesne hasło brzmiało: out of area or out of business). To się skończyło, a do członków Sojuszu dotarło, że czasy są niebezpieczne. To nie Polska jawi się dzisiaj na tle wypowiedzi zebranych w Warszawie polityków jako rusofobiczny dziwoląg, ale raczej postaci w rodzaju Steinmeiera wyglądają, jakby spadły z księżyca.
Nie uprawiajmy jednak propagandy sukcesu, przypominającej niepokojąco 1939 rok. Traktaty traktatami, sojusze sojuszami, a interesy – interesami. W tyle głowy powinniśmy mieć nieustająco bolesną lekcję politycznego realizmu, którą przyjęliśmy na początku II wojny światowej.
Wróćmy teraz do naszych naparzanek w grajdole. Po obu stronach miały miejsce drobne wydarzenia, doskonale pokazujące plemienne szaleństwo. Pierwsza to żenująca przepychanka Tuska, który podczas ustawiania się do zbiorowej fotografii próbował sobie znaleźć miejsce z dala od Andrzeja Dudy. Druga to zorganizowana przez MON wystawa o historii Polski w NATO, z której usunięto planszę, pokazującą, jak protokół przystąpienia podpisuje Bronisław Geremek. Owszem, paradoks tamtej sytuacji polegał na tym, że środowisko Unii Demokratycznej na początku lat 90. było – mówiąc delikatnie – chłodno nastawione do pomysłu, aby Polska znalazła się w Sojuszu. Nie zmienia to faktu, że to Geremek podpisywał dokument, a usunięcie tego jednak historycznego kadru z wystawy było małostkowe i całkowicie niepotrzebne.
Sprawa marginalnej wypowiedzi Obamy o polskich problemach jest – w zależności od tego, kto mówi – albo rozdymana ponad wszelkie proporcje, albo kompletnie lekceważona. Obie postawy są błędne. Cała wypowiedź Obamy – a nie tylko jej fragment, którym ekscytowały się media opozycyjne – jest w kategoriach dyplomacji bardzo wstrzemięźliwa. Można ją odczytać tak, że amerykański coś powiedzieć musiał, bo ktoś w jego administracji na to naciskał i uważa, że problem jest, ale zarazem zrobił to tak, żeby było jasne, że sprawy nie uważa za pierwszo- czy nawet drugoplanową, a przede wszystkim widzi ją jako wewnętrzny problem Polski. Trudno się dziwić, że jedna strona pokrzykuje o szklance do połowy pełnej, a druga – pustej. Z jednej strony nie jest to bowiem spełnienie marzeń opozycji, która miała nadzieję, że Obama na szczycie się w ogóle nie pojawi, żeby pokazać, jak wspiera prof. Rzeplińskiego; z drugiej – prezydent USA jednak o sprawie wspomniał. Plemienne emocje nie pozwalają dostrzec tej wypowiedzi we właściwych proporcjach.
Po stronie opozycji brakuje zdrowego rozsądku, aby choćby przy tej okazji odpuścić sobie fiksację na punkcie Trybunału Konstytucyjnego. Po stronie rządu brakuje otwartości i klasy, aby przyznać, że szczyt w jakimś stopniu jest też zasługą poprzedników (choć starali się go w fatalny sposób torpedować już po wyborach), a do NATO Polski nie wprowadzał jedynie Jan Olszewski. Nie muszę chyba pisać, komu najbardziej podoba się taka sytuacja. Dla ułatwienia dodam, że przedstawiciele tego państwa nie biorą udziału w obradach. Wokół polskiego członkostwa w NATO w pewnym momencie w latach 90. powstał jednak konsens. Warszawski szczyt jest – także ze względu na szczególne okoliczności (agresja na Ukrainę, kryzys imigracyjny, referendum w Wielkiej Brytanii) – czymś w rodzaju powtórzenia zobowiązań, bardziej chyba niż jakikolwiek od momentu naszego przystąpienia.
W państwie, gdzie klasa polityczna ma jeszcze odruch propaństwowy, a nie tylko partyjny, nawet mimo ostrego sporu spodziewałbym się zobaczyć choćby na jednej konferencji stojących obok siebie ministrów obrony z tego, poprzedniego, a może i innych rządów. Po to tylko, żeby wysłać naszym potencjalnym przeciwnikom jasny sygnał: są sprawy, w których nie damy się rozgrywać przeciw sobie w kraju. Ale może za wiele wymagam.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Trzecia ważna sprawa – i znów nasz relatywny sukces – to niedopuszczenie do odłożenia na nieokreśloną przyszłość sprawy członkostwa w NATO Gruzji i Ukrainy. Gruzja dostała sygnał, że może starać się o członkostwo, i to mimo iż formalnie część tego państwa znajduje się pod rosyjską okupacją. Ukraina, będąc faktycznie w stanie wojny, nie dostanie zielonego światła, ale jej sprawa nie spadła z terminarza, a to się również liczy. Znów: nie jest to nasz bezwzględny sukces, ale względny – na pewno.
Z pewnością nie był to jeszcze jeden szczyt bez wyraźnego znaczenia. Można ostrożnie założyć, że to właśnie spotkanie w Warszawie zamknęło ostatecznie okres, w którym Sojusz Północnoatlantycki widział siebie w zmienionej roli, głównie jako organizator ekspedycji poza własne terytorium (ówczesne hasło brzmiało: out of area or out of business). To się skończyło, a do członków Sojuszu dotarło, że czasy są niebezpieczne. To nie Polska jawi się dzisiaj na tle wypowiedzi zebranych w Warszawie polityków jako rusofobiczny dziwoląg, ale raczej postaci w rodzaju Steinmeiera wyglądają, jakby spadły z księżyca.
Nie uprawiajmy jednak propagandy sukcesu, przypominającej niepokojąco 1939 rok. Traktaty traktatami, sojusze sojuszami, a interesy – interesami. W tyle głowy powinniśmy mieć nieustająco bolesną lekcję politycznego realizmu, którą przyjęliśmy na początku II wojny światowej.
Wróćmy teraz do naszych naparzanek w grajdole. Po obu stronach miały miejsce drobne wydarzenia, doskonale pokazujące plemienne szaleństwo. Pierwsza to żenująca przepychanka Tuska, który podczas ustawiania się do zbiorowej fotografii próbował sobie znaleźć miejsce z dala od Andrzeja Dudy. Druga to zorganizowana przez MON wystawa o historii Polski w NATO, z której usunięto planszę, pokazującą, jak protokół przystąpienia podpisuje Bronisław Geremek. Owszem, paradoks tamtej sytuacji polegał na tym, że środowisko Unii Demokratycznej na początku lat 90. było – mówiąc delikatnie – chłodno nastawione do pomysłu, aby Polska znalazła się w Sojuszu. Nie zmienia to faktu, że to Geremek podpisywał dokument, a usunięcie tego jednak historycznego kadru z wystawy było małostkowe i całkowicie niepotrzebne.
Sprawa marginalnej wypowiedzi Obamy o polskich problemach jest – w zależności od tego, kto mówi – albo rozdymana ponad wszelkie proporcje, albo kompletnie lekceważona. Obie postawy są błędne. Cała wypowiedź Obamy – a nie tylko jej fragment, którym ekscytowały się media opozycyjne – jest w kategoriach dyplomacji bardzo wstrzemięźliwa. Można ją odczytać tak, że amerykański coś powiedzieć musiał, bo ktoś w jego administracji na to naciskał i uważa, że problem jest, ale zarazem zrobił to tak, żeby było jasne, że sprawy nie uważa za pierwszo- czy nawet drugoplanową, a przede wszystkim widzi ją jako wewnętrzny problem Polski. Trudno się dziwić, że jedna strona pokrzykuje o szklance do połowy pełnej, a druga – pustej. Z jednej strony nie jest to bowiem spełnienie marzeń opozycji, która miała nadzieję, że Obama na szczycie się w ogóle nie pojawi, żeby pokazać, jak wspiera prof. Rzeplińskiego; z drugiej – prezydent USA jednak o sprawie wspomniał. Plemienne emocje nie pozwalają dostrzec tej wypowiedzi we właściwych proporcjach.
Po stronie opozycji brakuje zdrowego rozsądku, aby choćby przy tej okazji odpuścić sobie fiksację na punkcie Trybunału Konstytucyjnego. Po stronie rządu brakuje otwartości i klasy, aby przyznać, że szczyt w jakimś stopniu jest też zasługą poprzedników (choć starali się go w fatalny sposób torpedować już po wyborach), a do NATO Polski nie wprowadzał jedynie Jan Olszewski. Nie muszę chyba pisać, komu najbardziej podoba się taka sytuacja. Dla ułatwienia dodam, że przedstawiciele tego państwa nie biorą udziału w obradach. Wokół polskiego członkostwa w NATO w pewnym momencie w latach 90. powstał jednak konsens. Warszawski szczyt jest – także ze względu na szczególne okoliczności (agresja na Ukrainę, kryzys imigracyjny, referendum w Wielkiej Brytanii) – czymś w rodzaju powtórzenia zobowiązań, bardziej chyba niż jakikolwiek od momentu naszego przystąpienia.
W państwie, gdzie klasa polityczna ma jeszcze odruch propaństwowy, a nie tylko partyjny, nawet mimo ostrego sporu spodziewałbym się zobaczyć choćby na jednej konferencji stojących obok siebie ministrów obrony z tego, poprzedniego, a może i innych rządów. Po to tylko, żeby wysłać naszym potencjalnym przeciwnikom jasny sygnał: są sprawy, w których nie damy się rozgrywać przeciw sobie w kraju. Ale może za wiele wymagam.
Strona 2 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/300057-szczyt-nato-relatywny-sukces-czyli-osiagnelismy-ile-sie-dalo-nie-udaje-sie-zakonczyc-prymitywnych-gierek-choc-na-moment?strona=2
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.