Już było tak dobrze, już witał się z gąską… Kariera polityczna Grzegorza Schetyny jest jak sinusoida, to się wspinał, to upadał, ale nigdy nie tracił nadziei. Do dziś…
„Cv” ma jak mało kto: poseł sześciu kadencji, minister spraw wewnętrznych i administracji, minister spraw zagranicznych, wicepremier, marszałek Sejmu, ba, przez chwilę pełniący obowiązki prezydenta RP, a w partyjnych strukturach szef klubu poselskiego Platformy Obywatelskiej i od niedawna jej przewodniczący. Był czas, że upatrywano w nim człowieka, który jego odwiecznemu rywalowi Donaldowi Tuskowi wbrew, doprowadzi do zbliżenia, a może nawet koalicji PO z Prawem i Sprawiedliwością. Ale wszystko to już przeszłość.
Schetyna nie lubi być wiecznym drugim. Jego całą drogę polityczną znamionował jeden cel: być tym pierwszym. Nie ze zrządzenia losu, jak wtedy, po tragedii smoleńskiej w 2010 roku, gdy jako marszałek Sejmu przez kilka tygodni sprawował funkcję prezydenta, zanim wybrany na ten urząd Bronisław Komorowski wprowadził się do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Szansa na bycie tym pierwszym, a konkretnie, na zdobycie fotela premiera pojawiła się dla Schetyny po ucieczce Donalda Tuska z tonącego okrętu PO do Brukseli. Początkowo nie wychodziło. Tusk, z którym od zawsze darł koty, namaścił na to stanowisko Ewę Kopacz. Niby porażka, lecz dla Schetyny był to w gruncie rzeczy powód do optymizmu, że wkrótce zajmie jej miejsce na szczycie partii i obejmie prezesurę w Radzie Ministrów.
Dla takiego starego wyjadacza jak on wypchnięcie Kopacz na aut było dziecinnie łatwe. Tym bardziej, że po ośmiu latach wypełnionych aferami i skandalami rządów Tuska oraz epizodzie z jego nieudolną następczynią, PO dołowała w sondażach i z woli wyborców straciła władzę. Schetyna mógł powtórzyć za eksprezydentem-„aforystą” Lechem Wałęsą: „dobrze się stało, że źle się stało”… Przystąpił do szturmu i rzeczywiście odebrał Kopacz przewodnictwo w partii.
Dla przypomnienia, na jej funkcję mieli też ochotę Tomasz Siemoniak i Borys Budka, ci jednak – jak to się elegancko mówi – sami zrezygnowali w przedbiegach, dla dobra partii, ma się rozumieć. Schetyna vel „Shrek” (licentia poetica Tuska) został jedynym kandydatem, z kulawym bo kulawym, gdyż w wewnątrzpartyjnym głosowaniu uczestniczyła zaledwie połowa członków PO, ale zawsze z poparciem, które umożliwiło mu przejęcie komendy. Droga do gabinetu prezesa Rady Ministrów stanęła przed nim, przynajmniej teoretycznie, otworem. Teraz trzeba było tylko rozprawić się z „Tuskowcami”, umocnić swą pozycję w PO, no i utrącić PiS…
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
Już było tak dobrze, już witał się z gąską… Kariera polityczna Grzegorza Schetyny jest jak sinusoida, to się wspinał, to upadał, ale nigdy nie tracił nadziei. Do dziś…
„Cv” ma jak mało kto: poseł sześciu kadencji, minister spraw wewnętrznych i administracji, minister spraw zagranicznych, wicepremier, marszałek Sejmu, ba, przez chwilę pełniący obowiązki prezydenta RP, a w partyjnych strukturach szef klubu poselskiego Platformy Obywatelskiej i od niedawna jej przewodniczący. Był czas, że upatrywano w nim człowieka, który jego odwiecznemu rywalowi Donaldowi Tuskowi wbrew, doprowadzi do zbliżenia, a może nawet koalicji PO z Prawem i Sprawiedliwością. Ale wszystko to już przeszłość.
Schetyna nie lubi być wiecznym drugim. Jego całą drogę polityczną znamionował jeden cel: być tym pierwszym. Nie ze zrządzenia losu, jak wtedy, po tragedii smoleńskiej w 2010 roku, gdy jako marszałek Sejmu przez kilka tygodni sprawował funkcję prezydenta, zanim wybrany na ten urząd Bronisław Komorowski wprowadził się do pałacu na Krakowskim Przedmieściu. Szansa na bycie tym pierwszym, a konkretnie, na zdobycie fotela premiera pojawiła się dla Schetyny po ucieczce Donalda Tuska z tonącego okrętu PO do Brukseli. Początkowo nie wychodziło. Tusk, z którym od zawsze darł koty, namaścił na to stanowisko Ewę Kopacz. Niby porażka, lecz dla Schetyny był to w gruncie rzeczy powód do optymizmu, że wkrótce zajmie jej miejsce na szczycie partii i obejmie prezesurę w Radzie Ministrów.
Dla takiego starego wyjadacza jak on wypchnięcie Kopacz na aut było dziecinnie łatwe. Tym bardziej, że po ośmiu latach wypełnionych aferami i skandalami rządów Tuska oraz epizodzie z jego nieudolną następczynią, PO dołowała w sondażach i z woli wyborców straciła władzę. Schetyna mógł powtórzyć za eksprezydentem-„aforystą” Lechem Wałęsą: „dobrze się stało, że źle się stało”… Przystąpił do szturmu i rzeczywiście odebrał Kopacz przewodnictwo w partii.
Dla przypomnienia, na jej funkcję mieli też ochotę Tomasz Siemoniak i Borys Budka, ci jednak – jak to się elegancko mówi – sami zrezygnowali w przedbiegach, dla dobra partii, ma się rozumieć. Schetyna vel „Shrek” (licentia poetica Tuska) został jedynym kandydatem, z kulawym bo kulawym, gdyż w wewnątrzpartyjnym głosowaniu uczestniczyła zaledwie połowa członków PO, ale zawsze z poparciem, które umożliwiło mu przejęcie komendy. Droga do gabinetu prezesa Rady Ministrów stanęła przed nim, przynajmniej teoretycznie, otworem. Teraz trzeba było tylko rozprawić się z „Tuskowcami”, umocnić swą pozycję w PO, no i utrącić PiS…
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/294540-popluczyny-schetyny-to-juz-koniec-szef-po-w-stanie-rozkladu-ma-dzis-realna-perspektywe-ze-wkrotce-bedzie-obywatelem-schetyna-i-to-gorszego-sortu?strona=1