W sporze o Trybunał Konstytucyjny strony przerzucają się od wielu już dni argumentami prawnymi. Przy każdej kolejnej salwie zwolennicy jednej lub drugiej armii z tryumfem ogłaszają, że zadali właśnie nokautujący cios. Nie inaczej jest przy okazji odmowy publikacji orzeczenia TK.
Szeroka publiczność nic już oczywiście z tego nie rozumie, ale że opinie i ekspertyzy brzmią mądrze, więc zawsze można je z satysfakcją podsunąć pod nos przeciwnikowi.
W istocie jednak cały ten prawny sztafaż nie ma znaczenia. Spór rozgrywa się na samym szczycie hierarchii ustrojowej, w sferze wcześniej nie eksplorowanej, a zasadza się w ogromnej części na interpretacjach prawa, a nie literalnym odczytywaniu przepisów (by wspomnieć tylko spór wokół znaczenia słowa „niezwłocznie”). Tak naprawdę mamy do czynienia z walką czysto polityczną, w której każdy z protagonistów ma własnych producentów prawnej amunicji. Na opinię jednego konstytucjonalisty zawsze znajdzie się odpowiedź w postaci odmiennej opinii innego konstytucjonalisty.
Przypomina to ogromnie schyłkowe czasy demokracji szlacheckiej w wieku XVIII, po wojnie północnej, gdy Rzeczpospolita była już faktycznie uzależniona od zewnętrznej protekcji, a w kraju kwitła anarchia. W przypadku sporów każdy miał plik pism na poparcie swoich racji, ale i tak wiadomo było, że rację będzie miał ostatecznie ten, kto ma za sobą więcej szabel. Tak samo jak wówczas, tak i teraz nie chodzi o to, aby przestrzegać prawa. Nie ma to wszystko nic wspólnego z obroną litery ustawy zasadniczej – ani po jednej, ani po drugiej stronie.
Poza tym, że staram się tę sytuację widzieć jako analityk, widzę ją także siłą rzeczy jako obywatel. I jako obywatel mówię: Trybunał Konstytucyjny ma na razie w polskim porządku ustrojowym swoje miejsce. Zadaniem polityków jest zatem zapewnienie, aby w jakiś sposób mógł funkcjonować. I w zasadzie mógłbym powiedzieć: nie interesuje mnie, jak to zostanie zrobione. Ale ma działać. Na razie wygląda na to, że nie działa.
Przy czym działać powinien w taki sposób, żeby nie stał się gumowym stemplem, podbijającym każdy pomysł nowej władzy – a w przyszłości innej, która przyjdzie w jej miejsce. Namawiałbym zresztą każdego, kto zachwyca się obecną sytuacją (na zasadzie: „Aleśmy im dowalili!”), żeby pomyślał o tym, że żaden układ polityczny nie jest wieczny, a obecnie wprowadzane praktyki i rozwiązania inna władza chętnie zastosuje we własnym interesie.
Ja władzy – każdej władzy – nie ufam do końca, bo wiem, że immanentną jej cechą jest poszerzanie swoich kompetencji kosztem naszych wolności. I chciałbym, aby istniał w polskim ustroju jakiś sprawny hamulec dla tej tendencji. Dziś go nie ma.
Drukujesz tylko jedną stronę artykułu. Aby wydrukować wszystkie strony, kliknij w przycisk "Drukuj" znajdujący się na początku artykułu.
W sporze o Trybunał Konstytucyjny strony przerzucają się od wielu już dni argumentami prawnymi. Przy każdej kolejnej salwie zwolennicy jednej lub drugiej armii z tryumfem ogłaszają, że zadali właśnie nokautujący cios. Nie inaczej jest przy okazji odmowy publikacji orzeczenia TK.
Szeroka publiczność nic już oczywiście z tego nie rozumie, ale że opinie i ekspertyzy brzmią mądrze, więc zawsze można je z satysfakcją podsunąć pod nos przeciwnikowi.
W istocie jednak cały ten prawny sztafaż nie ma znaczenia. Spór rozgrywa się na samym szczycie hierarchii ustrojowej, w sferze wcześniej nie eksplorowanej, a zasadza się w ogromnej części na interpretacjach prawa, a nie literalnym odczytywaniu przepisów (by wspomnieć tylko spór wokół znaczenia słowa „niezwłocznie”). Tak naprawdę mamy do czynienia z walką czysto polityczną, w której każdy z protagonistów ma własnych producentów prawnej amunicji. Na opinię jednego konstytucjonalisty zawsze znajdzie się odpowiedź w postaci odmiennej opinii innego konstytucjonalisty.
Przypomina to ogromnie schyłkowe czasy demokracji szlacheckiej w wieku XVIII, po wojnie północnej, gdy Rzeczpospolita była już faktycznie uzależniona od zewnętrznej protekcji, a w kraju kwitła anarchia. W przypadku sporów każdy miał plik pism na poparcie swoich racji, ale i tak wiadomo było, że rację będzie miał ostatecznie ten, kto ma za sobą więcej szabel. Tak samo jak wówczas, tak i teraz nie chodzi o to, aby przestrzegać prawa. Nie ma to wszystko nic wspólnego z obroną litery ustawy zasadniczej – ani po jednej, ani po drugiej stronie.
Poza tym, że staram się tę sytuację widzieć jako analityk, widzę ją także siłą rzeczy jako obywatel. I jako obywatel mówię: Trybunał Konstytucyjny ma na razie w polskim porządku ustrojowym swoje miejsce. Zadaniem polityków jest zatem zapewnienie, aby w jakiś sposób mógł funkcjonować. I w zasadzie mógłbym powiedzieć: nie interesuje mnie, jak to zostanie zrobione. Ale ma działać. Na razie wygląda na to, że nie działa.
Przy czym działać powinien w taki sposób, żeby nie stał się gumowym stemplem, podbijającym każdy pomysł nowej władzy – a w przyszłości innej, która przyjdzie w jej miejsce. Namawiałbym zresztą każdego, kto zachwyca się obecną sytuacją (na zasadzie: „Aleśmy im dowalili!”), żeby pomyślał o tym, że żaden układ polityczny nie jest wieczny, a obecnie wprowadzane praktyki i rozwiązania inna władza chętnie zastosuje we własnym interesie.
Ja władzy – każdej władzy – nie ufam do końca, bo wiem, że immanentną jej cechą jest poszerzanie swoich kompetencji kosztem naszych wolności. I chciałbym, aby istniał w polskim ustroju jakiś sprawny hamulec dla tej tendencji. Dziś go nie ma.
Strona 1 z 2
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/274764-kto-ma-wiecej-szabel-tak-naprawde-mamy-do-czynienia-z-walka-czysto-polityczna?strona=1