Donald Tusk podzielił się z czytelnikami „The Economist” radosnym doznaniem, że w Brukseli czuje się jak w raju. Nikt, kto zna delikwenta, kto obserwował jego karierę w Polsce, nie powinien się dziwić temu entuzjazmowi.
Potężna kasa, całkowity brak jakiejkolwiek odpowiedzialności, roboty tyle co nic – toć to marzenie klasy próżniaczej, do której członkostwa Tusk się przecież publicznie przyznawał. W Brukseli jedyną uciążliwą czynnością dla Tuska jest czytanie na głos po angielsku, ale przecież szczyty unijne zwoływane są niezmiernie rzadko.
W Polsce, bądź co bądź, wisiał nad premierem Tuskiem Trybunał Stanu, opozycja nie darowała żadnego błędu, internet wyłapywał każdą wpadkę, spraw do załatwienia zawsze mnóstwo – jak tu żyć, gdy ma się charakter stricte rozrywkowy? Na dłuższą metę nie do wytrzymania, a on musiał wytrzymać siedem bitych lat.** W Polsce nicnierobienie było niesłychanie kosztowne w sensie kamuflażu – kłamać musiał biedaczyna na okrągło, wymyślać jakieś durne przykrywki lub ofensywy legislacyjne, a to wbrew pozorom bardzo człowieka wyczerpuje, zwłaszcza psychicznie. Nie dziwota zatem, że Bruksela jawi się Jego Fasadowości rajem na ziemi, a wierny Graś aniołem stróżem.
Jeszcze rok przed wyjazdem na brukselskie saksy Tusk żarliwie zapewniał Polaków w programie swego pluszaka Lisa:
Być polskim premierem to stokrotnie ważniejsza rzecz niż awanse europejskie.
No, ale po wybuchu afery podsłuchowej nastąpiła nagła dewaluacja polskiego premierostwa w relacji do europejskiego awansu i polski premier Tusk z podwiniętym ogonem czym prędzej wybył do Brukseli. W zasadzie ta pospieszna rejterada nie powinno dziwić, skoro się okazało, że wybrani przezeń ministrowie z Platformy Obywatelskiej nadają się bardziej do powożenia konną platformą z węglem niż do rządzenia, nie wspominając już o dyplomacji.
Pogodę ducha osiągnął, albo jest blisko, także Bronisław Komorowski, któremu wreszcie nikt nie wypomina, że włóczy się po zagajnikach z dwururką. Las i jeszcze Buda Ruska - to są jego miejsca na ziemi, a nie ozdobne fotele pod żyrandolem, którego złudny blask go omamił i przez to narobił sobie tyle obciachu oraz zgryzoty. Teraz może ponownie zapuścić sarmackiego wąsa i odnowić szlachectwo, a nawet posadzić jeszcze lepsze drzewo genealogiczne. Tam dom twój, gdzie serce twoje, a serce gajowego na zawsze pozostanie w gaju. Czasem tylko jakiś tefauen czy inny tokefem namówi Gajowego, żeby naszczekał na PiS, ale robi to jakoś bez tego przekonania, co dawniej, bo też i nikt go nie słucha. Posunął się widocznie pod tym żyrandolem, może odżyje w piękniejszych okolicznościach przyrody.
Gorzej nieco z pogodą ducha Ewy Kopacz, która jeszcze miota się na rozstaju swoich politycznych dróg. Wspierają ją co prawda psiapsiółki, jako to Hania, Terenia, Gosia i inne, ale nie wygląda to dobrze. Najsilniejszy argument za liderowaniem pani premier w Platformie podała właśnie Hania G-W:
Ewa Kopacz wygrała w Warszawie z przywódcą opozycji Jarosławem Kaczyńskim.
Ale po co w takim razie było robić wybory w całej Polsce, skoro wystarczyło zorganizować lokalny plebiscyt w stolicy? Koszt byłby nieporównanie mniejszy i fatyga żadna. Jest szansa, że premier Kopacz właściwie odbierze słowa Tuska o raju w Brukseli i podąży w ślad za swoim mentorem do ziemi obiecanej. Bo też, powiedzmy sobie szczerze, gdzie Ewie będzie lepiej niż w raju? Zabierze do towarzystwa przynajmniej jedną sympatyczną koleżankę, a belgijskie słodkości uprzyjemnią ich fasadowe obowiązki. Tylko niech Terenia nie zapomni przepisu na sernik.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/270662-tusk-w-raju-komorowski-w-gaju-kopacz-na-rozstaju-ludzie-po-sadowia-sie-na-swoich-wlasciwych-miejscach