Gorzej niż zbrodnia, czyli o udanym szantażu wobec PiS

Fot. PAP
Fot. PAP

„To gorzej niż zbrodnia – to błąd” – miał powiedzieć wybitny mąż stanu Charles-Maurice de Talleyrand-Périgord o egzekucji wykonanej na polecenie Napoleona Bonaparte na ostatnim z Kondeuszy, księciu Ludwiku d’Enghien w roku 1804. Te słynne słowa francuskiego polityka pojawiały się wczoraj kilkakrotnie w kontekście decyzji sztabu PiS, aby zgodzić się na troje prowadzących poniedziałkową debatę pomiędzy Ewą Kopacz a Beatą Szydło: Justynę Pochanke, Piotra Kraśko i Jarosława Gugałę.

Jak wyglądają fakty?

Po pierwsze – nie ma najmniejszych wątpliwości, że te trzy osoby należą do najbardziej zaciętych przeciwników PiS w środowisku dziennikarskim (poza ludźmi Giewu, bo oni stanowią osobną kategorię, może już bardziej medyczną).

Po drugie – we wszystkich trzech stacjach pracują dziennikarze o poglądach konserwatywnych, którzy nie okazują opozycji otwartej wrogości, choć zarazem nikt nie byłby w stanie ich oskarżyć o to, że wykonując swoją pracę dają odbiorcom odczuć, jakie są ich prywatne opinie. Są to profesjonaliści najwyższej próby. Tu nie ma symetrii z „drugą stroną”, która nie tylko swoich poglądów, ale wręcz partyjnych sympatii często nie ukrywa. Są zatem: Dorota Gawryluk w Polsacie, Krzysztof Ziemiec w TVP i Bogdan Rymanowski w TVN. Wszyscy troje z doświadczeniem pozwalającym bez najmniejszego trudu poprowadzić debatę liderów partyjnych.

Po trzecie – warunki, które wynegocjował PiS, wydają się bardzo precyzyjnie ustalone i obejmują najdrobniejsze szczegóły. Scenariusz spotkania jest rozpisany na detale i zgodnie z nim dziennikarze mają się ograniczyć do stawiania obu paniom pytań w niemal identycznej formie oraz pilnowania przebiegu dyskusji. Nie można jednak zapominać, że scenariusz nie jest w stanie przewidzieć wszystkich sytuacji. Nie ureguluje tembru głosu, atmosfery w studiu, a czasem nawet spraw kluczowych, żeby wspomnieć agresywną publiczność podczas debaty Jarosława Kaczyńskiego z Donaldem Tuskiem w roku 2007.

Po czwarte – jak poinformował szef sztabu PiS Stanisław Karczewski, PiS ustąpił przed ultimatum trzech stacji: albo godzicie się na wysuwanych przez nas prowadzących, albo debaty nie ma.

Reszta to kwestia oceny. I moja ocena – wbrew bezrefleksyjnemu optymizmowi powtarzających hasło „damy radę!” – jest zdecydowanie krytyczna.

Owszem, pojawiło się wiele możliwych wyjaśnień posunięcia PiS. A to że chodzi o sprowokowanie prowadzących do zbyt ostentacyjnego wspierania urzędującej premier, tak aby widzowie zobaczyli jasno, z jak bezwstydną propaganda mają do czynienia, a wtedy za-pałają oburzeniem i oddadzą głos na PiS. A to że publika zawsze sprzyja bardziej atakowanemu. A to wreszcie, że chodzi o sprawdzenie Beaty Szydło w warunkach bojowych lub do-wiedzenie, że jest samodzielnym politykiem.

Żadne z tych wyjaśnień mnie nie przekonuje. Szczególnie że spojrzenie za kulisy jakiegokolwiek sztabu – w tym także sztabu PiS – pokazuje obok działań zaplanowanych także chaos i ruchy nerwowe. Równie dobrze można założyć, że z tego typu sytuacją mamy do czynienia w tym przypadku. Przede wszystkim zaś żadne z przedstawionych wyżej wyjaśnień nie ma racji bytu w sytuacji najwyższego ryzyka na ostatniej prostej. Tego typu gambit można wykonać, gdy ma się pole manewru i czas na odrobienie ewentualnych negatywnych skutków. W tym jednak wypadku PiS walczy o pojedyncze procenty, które dałyby mu samodzielne rządy, a pole manewru ma minimalne, jeżeli nie żadne.

Na kogo debata może mieć wpływ? Przecież nie na już zdecydowanych. Dla nich będzie zapewne mało istotna. Może wpłynąć na tych, którzy wahają się bardzo poważnie, czy zagłosować na PO czy też na inne ugrupowanie – raczej nie PiS, bo tu przepływ elektoratu w tym momencie jest zapewne minimalny. Może też mieć wpływ na niewielką, ale w tym momencie znaczącą grupę wyborców, którzy wahają się, czy oddać głos na PiS czy też na inną partię opozycyjną o konserwatywnym profilu albo tych, którzy widzą dwie możliwości: nie pójść głosować wcale albo zagłosować na PiS. Można założyć, że nie są to w znacznej części wyborcy dobrze obeznani z politycznymi subtelnościami, dlatego debatę będą percypować w najprostszy możliwy sposób, w najbardziej powierzchownej warstwie. Dla nich prowadzący będą po prostu prowadzącymi, znanymi z telewizji twarzami, a nie przedstawicielami prorządowej frakcji w dziennikarskim uniwersum. Albo kandydatka PiS na premiera wypadnie w starciu z nimi po prostu dobrze, albo nie. Żadne inne kombinacje nie będą mieć znaczenia.

Jak zatem Beata Szydło ma szansę wypaść? Będzie działać w całkowicie nieprzyjaznym sobie otoczeniu, co ma ogromne znaczenie psychologiczne. Szydło charakteryzuje duży wewnętrzny spokój, co jest atutem w zestawieniu z mającą skłonności do histerii Ewą Kopacz. Z drugiej jednak strony brak jej naturalnej błyskotliwości, a w tego typu okolicznościach nigdy jeszcze nie miała okazji się sprawdzić. Ci, którzy przywołują jej niedawną rozmowę z Moniką Olejnik, wydają się nie rozumieć, że czymś innym jest rozmowa w studiu jeden na jeden podczas publicystycznego programu (tu Szydło doświadczenie ma), a czym innym debata w faktycznym stosunku sił cztery do jednego, w której na analizę narażony jest każdy gest, spojrzenie i zająknięcie.

Nie oznacza to, że Szydło przegra. Być może odniesie spektakularne zwycięstwo, ale jest to wielkie „być może”. Szczególnie że to ona stanie do dyskusji z pozycji faworyta, a faworyt ma zawsze gorzej, ponieważ oczekiwania wobec niego są znacznie wyższe niż wobec goniącego. Doświadczył tego Andrzej Duda podczas swojego pierwszego starcia z Bronisławem Komorowskim, gdy wypadł bardziej średnio niż dobrze – w dużej mierze właśnie dlatego, że oczekiwano znakomitego występu, a był jedynie poprawny. Przy czym Duda miał szansę na rewanż, którą znakomicie wykorzystał. Szydło tej szansy mieć nie będzie.

Obrońcy decyzji PiS twierdzą, że odmowa stanięcia w szranki zostałaby wykorzystana przez przeciwnika i pokazana jako dowód strachu oraz braku szacunku dla wyborców. Tak by się zapewne stało i jest to poważny argument. Jak jednak śpiewał kiedyś Jerzy Stuhr – nie ma takiej rury, której nie można odetkać. Można sobie wyobrazić co najmniej kilka sposobów ogrania takie manewru, w tym choćby propozycję zorganizowania alternatywnej debaty z udziałem dziennikarzy o nastawieniu krytycznym wobec obecnej władzy.

Przede wszystkim jednak niepokojące jest, że senator Karczewski faktycznie przyznał, iż PiS dał się ograć. Uzasadnienie, jakie przedstawiał, sprowadzało się do stwierdzenia, że największa partia opozycyjna pozwoliła się skutecznie zaszantażować. Słowo „pozwoliła” jest tutaj kluczowe. Planując taktykę, należało przewidzieć najgorszy wariant rozwoju wypadków i grać tak, aby nie dopuścić do sytuacji, gdy oba możliwe wyjścia są złe. Tymczasem PiS pokazał, że można mu podyktować niekorzystne warunki i zmusić do ich przyjęcia, przy okazji legitymizując zestaw najbardziej służalczych wobec władzy dziennikarzy.

Czy to zbrodnia? Nie, to nie zbrodnia. Gorzej.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych