Decydenci z ABW chętnie prześwietlali i zbierali haki na innych, sami jednak nie chcieli być transparentni dla nikogo. Kilka tygodni wcześniej dowiedziałem się, jak złamali w tej kwestii własne rozporządzenia. Wiosną 2003 roku szef ABW, Andrzej Barcikowski, wprowadził obowiązkowe badania wariograficzne dla kadry kierowniczej – dyrektorów departamentów, naczelników jednostek, dyrektorów delegatur i naczelników w delegaturach. Badanie na wariografie nie było niczym nowym, bo już od powstania UOP, od roku 1990, każdy starający się o przyjęcie do służby musiał je przechodzić. A jednak w starej kadrze kierowniczej ABW, wywodzącej się z SB i WSI, decyzja Barcikowskiego wywołała popłoch. Niektórym tak wzrastało ciśnienie, że operatorzy wariografów musieli przerywać badanie w obawie przed poważnymi konsekwencjami zdrowotnymi badanych. W efekcie, choć kilkunastu dyrektorów departamentów i delegatur podchodziło do badań na wariografie wielokrotnie, nie zakończyli ich nigdy. Oczywiście nie ponieśli z tego tytułu żadnych konsekwencji kadrowych i zachowali stanowiska, ale ich podwładni zadawali sobie pytanie: co takiego szefowie mieli na sumieniu, że myśl o wariografie wywoływała u nich aż taki stres?
Najciekawsza była sytuacja z dyrektorami wywodzącymi się z WSI – ci w ogóle odmówili poddania się badaniom. Solidarnie napisali raporty do Barcikowskiego, że w czasie pełnienia służby w WSI zostali przeszkoleni, jak oszukiwać wariograf, a zatem w ich przypadku badanie takie jest bezcelowe. Szef ABW uznał argumentację, bo co innego mu pozostało – i tak wymóg obowiązkowych badań na wariografie w kierownictwie ABW stał się fikcją.
Kto jak kto, ale ja wiedziałem, że ci ludzie istotnie mogli prawie wszystko – znacznie więcej, niż tylko łamać własne zarządzenia. Któregoś dnia pułkownik Antoni Paliwoda, szef delegatury Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego w Lublinie, który – co symptomatyczne dla wielu oficerów ABW – trafił do tej służby z Wojskowych Służb Informacyjnych, dowiedział się, że wiceszef ABW będzie wizytował lubelską delegaturę. Paliwoda wezwał jednego z naczelników odpowiedzialnych za zabezpieczenie operacyjne terenu, a następnie między panami odbył się interesujący „dialog operacyjny”:
— Za dwa dni przyjeżdża Pruszyński, musi pan zorganizować miejsce, gdzie będziemy mogli spotkać się na kolacji z wojewodą i szefami służb mundurowych z województwa, a także gdzie generał będzie mógł zatrzymać się na noc.
— Nie ma problemu, mamy w mieście dwa czterogwiazdkowe hotele, moi ludzie zaraz dokonają rezerwacji apartamentów i sali konferencyjnej.
— Panie naczelniku, pan mnie nie zrozumiał. Ostatnio, jak zastępca szefa wizytował Katowice, chwalił się, że nocował w Zamku Książąt Pszczyńskich, a pan mi tu wyskakuje z hotelami czterogwiazdkowymi, daj pan spokój.
— Panie dyrektorze, to może w „Dworze Joanna”, niedaleko od miasta, warunki noclegowe doskonałe, kuchnia świetna, minister będzie zadowolony.
— Ale tam bywają wszyscy: mafia, lokalni politycy i Bóg wie, kto jeszcze. Chce pan, żeby dziennikarze narobili zdjęć i ukazały się artykuły w prasie, jak lokalna wierchuszka pije wódkę w towarzystwie zastępcy szefa ABW?
— To co mam wymyślić, panie dyrektorze, przecież nie Kozłówkę?
— zapytał zdesperowany naczelnik.
— A wie pan, że to niegłupi pomysł. Niech pan zorganizuje tę Kozłówkę — kategorycznie stwierdził Paliwoda.
— Ależ panie dyrektorze, Kozłówka to muzeum państwowe, nie prowadzą takich usług — odparł naczelnik wycierając pot z czoła.
— To niech pan poszuka w swoich materiałach czegoś na dyrektora muzeum, na pewno coś się znajdzie, jak na każdego, trzeba tylko dobrze poszukać. Potem odpowiednio pan z nim pogada i to zorganizuje. W WSI nie takie rzeczy robiliśmy. Wykonać — uciął krótko Paliwoda.
Po odpowiedniej kwerendzie okazało się, że faktycznie na dyrektora muzeum „coś się znalazło”. W nieodległym czasie kupił sam od siebie, czyli od muzeum, w atrakcyjnej cenie budynek zwany „Rządcówką” i przekazał synowi. Ten urządził tam gospodarstwo agroturystyczne i prowadził działalność gospodarczą. Po dokładnym rozpoznaniu wyszło jeszcze kilka nieprawidłowości i to wystarczyło, by dyrektor muzeum był już w pełnej dyspozycyjności względem ABW. Następnego dnia naczelnik przeprowadził z nim krótką rozmowę telefoniczną, w kilku słowach relacjonując charakter sprawy. Dyrektor oczywiście bez problemu zgodził się ugościć tak ważne osoby, dyplomatycznie stwierdzając, że sam jednak nie będzie obecny, bo musi na kilka dni wyjechać do Warszawy do ministerstwa. Wszystkie plenipotencje przekazał jednej z kierowniczek, dając naczelnikowi numer telefonu. Zastępca Szefa ABW po spotkaniu z władzami województwa i kierownictwem delegatury ABW udał się na spoczynek w specjalnie urządzonym apartamencie, na łożu pamiętającym czasy Napoleona, w oryginalnej pościeli z XIX wieku, wśród obrazów przedstawiających protoplastów zasłużonej rodziny Zamoyskich.
Na drugi dzień po przyjeździe do Kozłówki zadowolony pułkownik Paliwoda zapytał zastępcę szefa ABW, jak mu się spało i czy jest zadowolony z pobytu. Pruszyński odpowiedział: „Byłbym zadowolony, bo lubię takie klimaty, ale się nie wyspałem, bo łóżko było za krótkie”.
Tu należy dodać, że Prószyński miał ponad 190 cm wzrostu, a spał w oryginalnym łożu z przełomu XVIII i XIX wieku, a więc z czasów, gdy ludzie byli niżsi, a łóżka krótsze. Tego przypadku ABW nie przewidziała. Skończyło się na tym, że nie do końca zadowolony z przebiegu wizyty Pruszyński zbeształ Paliwodę, a ten naczelnika, który poniósł konsekwencje w postaci utraty połowy premii.
Najnowsza książka Wojciecha Sumlińskiego: „Czego nie powie Masa o polskiej mafii”.
Lektura dla ludzi myślących odważnie, trzeźwo i niezależnie!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/266673-decydenci-z-abw-chetnie-przeswietlali-i-zbierali-haki-na-innych-czytaj-fragment-ksiazki-wojciech-sumlinskiego-czego-nie-powie-masa-o-polskiej-mafii