My, sąd. Jaka rola Trybunału Konstytucyjnego?

Autor: Anna Młynarska-Sobaczewska.

Dla obywateli orzeczenie sądu – choćby sądu konstytucyjnego – powinno być wyraźną, zrozumiałą wypowiedzią na temat treści ich praw. Wypowiedzią zrozumiałą i sugestywną, mającą działanie perswazyjne i racjonalizujące znaczenie norm prawnych. Trudno odnieść wrażenie, aby orzeczenia trybunalskie taki efekt osiągały.

Waszyngton, 24 lutego 1803 roku. Dwa lata wcześniej po bardzo zaciekłej walce w wyborach prezydenckich ostateczne zwycięstwo odniósł Thomas Jefferson. John Adams musiał oddać władzę. Nie uczynił tego jednak w sposób elegancki. Chcąc zachować możliwie największe wpływy polityczne w administracji i sądownictwie, Adams na mniej niż tydzień przed ustąpieniem z urzędu nominował aż 42 sędziów pokoju. Nominacje zostały ogłoszone na dzień przed przekazaniem władzy, w efekcie więc nie wszystkie zostały doręczone przed zaprzysiężeniem Jeffersona, który natychmiast kazał wstrzymanie ich wysyłki. W ten sposób niejaki William Marbury nie zdążył zostać nominowany. Złożył zatem do Sądu Najwyższego pozew, aby ten wydał orzeczenie nakazujące prawem przewidziane zachowanie administracji (tzw. writ of mandamus), czyli doręczenie aktu powołania1. I właśnie w lutym 1803 roku sędzia John Marshall wydał wyrok. Jego rozstrzygnięcie znacznie przerosło sprawę pana Marbury i jego nominacji. Politycznie sytuacja była niezwykle delikatna – sędzia Marshall sam był nominowany na Prezesa Sądu Najwyższego przez Johna Adamsa ledwie kilka dni przed nominacjami sędziów pokoju. Wcześniej pełnił funkcję sekretarza stanu w administracji Adamsa. Wiedział, że prezydent Jefferson nie podporządkuje się łatwo ewentualnej decyzji sądu i realną groźbą jest wszczęcie wobec sędziów procedury impeachment2 (zdarzył się już taki precedens w 1801 roku). Wtedy właśnie sędzia John Marshall wydał orzeczenie nie tylko rozstrzygające sprawę w sposób całkowicie apolityczny, racjonalny i przekonujący. Wydał orzeczenie, które stanowi do dziś o istocie i pięknie amerykańskiego konstytucjonalizmu3. Marshall odmówił Williamowi Marbury wydania orzeczenia żądanej treści, ale nie dlatego, że nominacja nie powinna mu zostać doręczona, tylko dlatego, że decyzja taka nie mogła być wydana przez Sąd Najwyższy. Artykuł 13 Judiciary Act z 1789 roku, na który Marbury się powołał, wyraźnie taką kompetencję sądowi przyznawał, lecz – jak stwierdził sędzia Marshall – taka regulacja była niezgodna z konstytucją, bowiem jej art. 3 wymienia kompetencje Sądu Najwyższego i innych sądów w sposób wyczerpujący, a ingerencja w działania administracji w tych kompetencjach się nie mieści. Przyznanie takiego uprawnienia przez Judiciary Act z 1789 roku musi być zatem uznane za wykroczenie poza kompetencje Sądu Najwyższego, a więc stanowiłoby naruszenie Konstytucji, czego sądowi czynić nie wolno. Jak napisał sędzia Marshall – zasadniczym działaniem i obowiązkiem władzy sądowniczej jest mówienie, czym jest prawo. Ten, który stosuje prawo w konkretnej sprawie, musi wskazać i wyjaśnić stosowaną regułę, a jeśli reguły znajdują się w konflikcie, to rzeczą sądu jest zdecydować, która z nich powinna znaleźć zastosowanie4.

Rdzeń nowego systemu Geniusz rozstrzygnięcia sędziego Marshalla polega na tym, że Sąd Najwyższy otworzył system amerykańskiego sądownictwa na możliwość kontrolowania stosowanego prawa z najwyższym aktem prawnym, jakim jest Konstytucja, a największym osiągnięciem sędziego Marshalla jest to, że stworzył kompetencję badania zgodności prawa z Konstytucją, powołując się zresztą w swoim orzeczeniu na… ograniczenie władzy sędziowskiej, jakie wynika właśnie z Konstytucji. Stworzył zatem rdzeń nowego systemu i potężny oręż w rękach władzy sądowniczej, powołując się w swoim orzeczeniu na ograniczenie władzy sędziowskiej wynikające właśnie z tekstu Konstytucji. Amerykański model kontroli konstytucyjności powstał więc nie jako koncepcja teoretyczna, czy projekt normatywny, tylko w wyniku działania sądu. Stało się to możliwe dlatego, że system prawa anglosaskiego, a zatem także amerykańskiego, oparty był na systemie common law, czyli systemie, w którym - mówiąc najogólniej – system stanowienia prawa nie jest oddzielony od systemu jego stosowania. Jednym słowem, sądy kształtują praktykę i – stosując akty prawne albo odmawiając ich stosowania – decydują pośrednio o treści prawa. Jak wynika z orzeczenia Marbury v. Madison, kontrola sprawowana jest przez sądy, bez wyznaczania szczególnego organu o takich kompetencjach (oczywiście, system kontroli instancyjnej i system federalny stwarzają kontekst, w którym najważniejszą rolę w rozstrzyganiu o konstytucyjności odgrywa Federalny Sąd Najwyższy). Sądy dokonują badania konstytucyjności regulacji prawnej w sytuacji, gdy jedna ze stron powoła się na akt normatywny, a druga strona podniesie zarzut jego sprzeczności z konstytucją. Kwestia ta pojawia się zatem zawsze w konkretnych okolicznościach sprawy i musi być rozstrzygnięta na potrzeby tego właśnie przypadku i obowiązuje tylko strony sporu. To, czy orzeczenie takie stanie się rozwiązaniem powszechnie stosowanym zależy już od tego, jakiej rangi sąd je wydał i na ile zostanie zaakceptowane przez inne sądy w sprawach przez nie rozstrzyganych. Na razie jednak wydane orzeczenie po prostu odmawia zastosowania normy uznanej za sprzeczną z konstytucją. Państwa europejskie w XIX wieku w ogóle nie przyjmowały dopuszczalności badania konstytucyjności prawa. Dopiero w latach 20. minionego stulecia pierwsze państwa (Austria i Czechosłowacja) zaakceptowały takie rozwiązanie, opierając się jednak na biegunowo odmiennej od amerykańskiej koncepcji tej kontroli. Jest to model wywodzący się z tradycji austriackiej, stworzony przez Hansa Kelsena, prawnika i filozofa prawa, który przedstawił koncepcję sądownictwa konstytucyjnego opierającą się na kilku założeniach. Po pierwsze, kontrola konstytucyjności powinna stanowić kompetencję jednego organu, obdarzonego szczególnym autorytetem i wyłączonym z procesu orzekania innych spraw, po drugie – kontrola konstytucyjności winna być abstrakcyjna, to znaczy: dotyczy wyłącznie aktu prawnego i przeprowadzana jest w oderwaniu od realiów konkretnej sprawy, w której problem niekonstytucyjności się ujawnił. Wreszcie wynik kontroli, czyli orzeczenie o niekonstytucyjności (albo zgodności z konstytucją) badanego aktu prawnego ma skutek erga omnes, co oznacza, że ma moc powszechnie obowiązującą – jeśli więc przepis jest niekonstytucyjny, przestaje obowiązywać, wypada z systemu prawa. Sąd (albo trybunał) konstytucyjny jest zatem organem całkowicie oddzielonym od zwykłego wymiaru sprawiedliwości, zajmuje się sądem nad prawem, a nie rozstrzyganiem w ramach przedstawionych mu faktów problemu albo sporu, jest więc mniej sądem, a bardziej „negatywnym ustawodawcą”, jak chciał Kelsen5. Taki model sądownictwa konstytucyjnego zawładnął systemem kontroli konstytucyjności w Europie i z nielicznymi wyjątkami (modele mieszane w państwach skandynawskich, Grecja) oraz znaczącymi odmiennościami (francuski model kontroli dokonywanej przez ciało polityczne) znalazł powszechne zastosowanie w systemach konstytucyjnych.

Recepcja i społeczny odbiór Nie jest zadaniem tego tekstu porównywanie czy nawet ocena modeli konstytucyjności prawa. Powstanie i rozwój sądów konstytucyjnych, jako organów uznawanych często za najlepszych gwarantów liberalnych demokracji i ładu konstytucyjnego, jest źródłem niezmierzonej ilości publikacji naukowych i publicystycznych, nie czas i miejsce zatem te rozważania powielać, czy przytaczać. Warto jednak zastanowić się nad tym, co jak dotąd nieco zaniedbane – nad recepcją samej instytucji i społecznym odbiorem wyroków konstytucyjnych. Władza kwestionowania (a w systemie europejskim uchylania) aktów prawodawczych przez sąd jest trudna do pogodzenia z zasadą suwerenności narodu i podziału władzy; kompetencję uchwalania prawa i kształtowania jego treści ma przecież parlament – przedstawiciel suwerena, czyli narodu. Jak uzasadnić, że, powołując się na klasyczną i obrazową metaforę – kilku sędziów ma władzę większą niż parlament, obracając wniwecz wolę przedstawicieli narodu, czyli parlamentarzystów? Problem ten przedstawia się zdecydowanie mniej drastycznie w realiach amerykańskich, kontroli sprawowanej przez sądy powszechne, bowiem dokonują one jedynie odmowy zastosowania normy uznanej przez siebie za niezgodną z konstytucją w konkretnej sprawie, czyli w akcie stosowania prawa. W systemie kontroli dominującym w państwach europejskich, czyli sądu konstytucyjnego, który orzeka o niekonstytucyjności powodując uchylenie aktu prawodawczego, ta kompetencja zdaje się poważnie godzić w suwerenności narodu i jego emanacji – parlamentu. Co więcej – w systemie polskiego sądownictwa konstytucyjnego nie ma żadnych przeszkód, żeby uznanie niekonstytucyjności, skutkujące uchyleniem aktu prawnego, dotyczyło także tych aktów, które podjęte zostały bezpośrednio z woli narodu (w wyniku inicjatywy obywatelskiej albo referendum). Problem legitymacji sądów konstytucyjnych jest naprawdę niebagatelny i – jak dotąd – nie doczekał się rozwiązania, które zamknęłoby dyskusję konstytucjonalistów na ten temat. Ciekawe, że w zasadzie w polskim dyskursie publicznym (pomijając prace teoretyków prawa i nielicznych konstytucjonalistów) temat jest właściwie nieobecny, zaś jakakolwiek krytyka działania, struktury, postępowania czy też orzeczenia Trybunału narażona jest na replikę o „podważaniu istoty wolności i demokracji”. Otóż trzeba powiedzieć jasno, że Trybunał nie jest jedynym filarem państwa demokratycznego i liberalnego. Na przykład w Wielkiej Brytanii i USA nie ma takiego organu, a jakoś ciągle skłonni jesteśmy uznawać te państwa za spełniające te warunki zupełnie nieźle. Na zupełnym marginesie toczy się też dyskusja o sposobie powoływania sędziów konstytucyjnych – wszak trudno uznać powoływanie na wniosek grupy 50 posłów, czyli de facto klubu parlamentarnego, przez bezwzględną większość sejmową za idealny dla kształtowania ciała w założeniu całkowicie bezstronnego i apolitycznego. Nawet to, że właśnie teraz (w maju 2015) Sejm kończy prace nad nową ustawą o TK, poważnie zmieniającą dotychczasowe reguły powoływania sędziów oraz tryb postępowania przed Trybunałem tej dyskusji nie wywołuje – tak jakby sam fakt istnienia Trybunału i jego kompetencje oraz gwarancje niezawisłości były aksjomatem. Pozostawiając jednak pytanie o deficyt polskiej dyskusji nad polskim Trybunałem i jego legitymacją, a także sposobem powoływania sędziów, warto zastanowić się nad innymi, społecznymi efektami orzeczeń w sprawie niekonstytucyjności prawa.

Prawo jak siła grawitacji Orzecznictwo sądów konstytucyjnych, a żeby zatrzymać się na własnym przykładzie – polskiego Trybunału Konstytucyjnego - w znacznej części budzi duże i w pełni zrozumiałe zainteresowanie opinii publicznej. Tak dzieje się w sprawach o tle politycznym, jak ocena dekretów o stanie wojennym, rozstrzygnięcie sporu kompetencyjnego między premierem a prezydentem co do prowadzenia polityki zagranicznej, ocena przepisów prawa wyborczego, ale nie inaczej jest w sprawach pozbawionych tego zabarwienia, mających natomiast bezpośrednie i realne skutki w życiu obywateli, jak sprawa konstytucyjności przepisów o rodzinnych ogródkach działkowych, czy najnowsza, w której Trybunał stwierdził niekonstytucyjność regulacji bankowego tytułu egzekucyjnego (wyrok z 14 kwietnia 2015 roku). Zastanawiające jest jednak, że choć wyroki Trybunału są oczekiwane, rzadko są przedmiotem dyskusji po tym, jak zapadną – trudno znaleźć w mediach analizy tych orzeczeń, dyskusję z racjami, jakie sąd konstytucyjny przedstawił dla argumentowania swojego stanowiska i co z nich dalej wynika – dla prawa i dla życia politycznego, społecznego i ekonomicznego. Dlaczego tak się dzieje? Odpowiedź jest tak oczywista, jak bolesna. Orzeczenia są zbyt trudne i hermetyczne w swojej warstwie argumentacyjnej, aby mogły stać się podstawą albo początkiem dyskusji na ich temat. Każdy, kto zmierzył się z lekturą uzasadnienia wyroku Trybunału Konstytucyjnego wie dokładnie, że wynalezienie tam sedna argumentacji jest rzeczą wymagającą wielkiego skupienia, cierpliwości, wcześniejszej wiedzy – a i tak niekiedy może okazać się to zadanie, które nie przyniesie satysfakcjonujących efektów. Dlatego tam, gdzie dyskusja powinna się zaczynać, urywa się nagle na orzeczeniu Trybunału. Karlsruhe locuta, causa finita6, mawiają Niemcy – trybunał powiedział, rzecz skończona. Dla konstytucjonalistów jasne jest, że wyrok Trybunału kończy postępowanie w sprawie, jest ostatecznym rozstrzygnięciem wątpliwości co do zgodności z konstytucją kwestionowanego aktu prawnego. Ale dla obywateli orzeczenie sądu – choćby sądu konstytucyjnego – powinno być wyraźną, zrozumiałą wypowiedzią na temat treści ich praw. Wypowiedzią zrozumiałą i sugestywną, mającą działanie perswazyjne i racjonalizujące znaczenie norm prawnych. Trudno odnieść wrażenie, aby orzeczenia trybunalskie taki efekt osiągały. Dlaczego tak jest? Co sprawia, że orzeczenia najważniejsze z punktu widzenia świadomości praw i wolności, wpływające na poczucie tożsamości każdego obywatela i w gruncie rzeczy dotyczące naszego realnego statusu są otoczone nimbem wiedzy tajemnej, niezrozumiałej i stają się czymś w rodzaju tabu? Dowiadujemy się z mediów, że Trybunał stwierdził niekonstytucyjność takiej czy innej regulacji – ale dlaczego tak się stało, jakie stąd płyną wnioski i jaką treść nadał w związku z tym Trybunał normie konstytucyjnej – pozostaje dla nas nadal tajemnicą, co gorsza – w ogóle nie mamy świadomości, że moglibyśmy o takie rzeczy zapytać. Dowód? Głośnym echem odbił się w mediach wyrok trybunalski o bankowym tytule egzekucyjnym, w którym TK stwierdził niezgodność przepisów dającym bankom kompetencję do wydawania takiego tytułu, czyli kierowania sprawy należności do postępowania egzekucyjnego z pominięciem merytorycznego rozpoznania sprawy przez sąd. To wiemy. Ale kto wie, jakie wzorce kontroli zastosował Trybunał? I jak zinterpretował zasadę równości w tym orzeczeniu? A kto wie, co wcześniej powiedział Trybunał na temat bankowego tytułu egzekucyjnego, wydając dziesięć lat temu wyrok (P 10/04) o zgodności regulacji zezwalającej na jego wystawianie przez bank? Dlaczego w 2005 roku Trybunał uznał regulację zezwalającą na egzekwowanie przez bank swoich roszczeń na podstawie b.t.e (bankowy tytuł egzekucyjny) za zgodną z konstytucyjnym prawem do sądu, ochroną konsumentów deklarowaną w art. 76 Konstytucji i zasadą demokratycznego państwa prawa z art. 2 – zaś w 2014 roku tę regulację uznał za niespełniającą warunków konstytucyjnej zasady równości wobec prawa? W końcu – co oznacza wyrok Trybunału dla obrotu gospodarczego – od kiedy nie wolno egzekwować na podstawie b.t.e. i co stanie się z dotychczas zawartymi umowami kredytowymi i innymi czynnościami bankowymi, które upoważniały do ich wystawiania? Można, rzecz jasna, powiedzieć, to są sprawy trudne, niezrozumiałe i – prawdę powiedziawszy – dość nudne, a zatem nie ma sensu zaprzątać sobie nimi głowy, pozostawiając to prawnikom, którzy nie mają innych ciekawszych zajęć i po prostu muszą to wiedzieć. Jednak takie rozumowanie jest obarczone co najmniej dwoma błędnymi założeniami – jedno jest praktyczne, a drugie natury filozoficznej. Po pierwsze zatem wcale nie jest tak, że obywatele mogą zostawić prawnikom rozumienie prawa, bo dotyczy ono nie tylko prawników. Zapewne niemal wszyscy, którzy ten tekst czytają, mają kredyt w banku – a zatem to, czy bank może jutro zwrócić się o nadanie klauzuli wykonalności do sądu i wszcząć w ciągu kilku tygodni egzekucję z naszego majątku jest zmartwieniem wszystkich – a nie prawników. Ponadto Polacy stosunkowo rzadko korzystają z usług prawniczych, w tym porad, obawiając się ich kosztów – wobec tego dość często znajdują się u prawnika dopiero wtedy, kiedy problem jest już poważny, a egzekucja (albo proces sądowy) w toku. Z pewnością zatem – i to jest argument praktyczny, ale także sięgający do fundamentu istnienia społeczeństwa – bardzo by pomogło, gdyby traktować prawo jako instrument regulowania naszych stosunków, a nie tajemniczy zbiór reguł, co do których od razu zakładamy, że nie są przeznaczone do pojmowania przez zwykłych śmiertelników. Prawo, jak pięknie pisze R. Cover, jak siła grawitacji, przenika świat i życie społeczne7 i nie można zrozumieć ani prawa, ani w pełni odnaleźć się w społeczności bez rozszyfrowania tej obecności. Drugi powód jest jeszcze poważniejszy. Oczywiście, możemy założyć, że prawo, w tym kontrola konstytucyjności, działa w jakiś magiczny sposób, ma swoje zasady i porusza się swoimi tajemniczymi ścieżkami, a jedynie efekt jego działania jest poznawalny – coś na kształt łaski Bożej. O ile jednak takie założenie transcendencji jest całkiem dobre w sprawach religijnych, to zupełnie nieuzasadnione jest w kwestiach społecznych relacji, w tym norm prawnych i ich działania. Jest to bowiem system stworzony przez ludzi i dla ludzi, po to, aby bezpiecznie i z dbałością o swoje sprawy mogli żyć i pracować, a nie po to, by tworzyć jakiś parareligijny system. Być może jest tak, jak mówi niemieckie porzekadło, że jesteśmy szczęśliwsi nie wiedząc, jak działa polityka. Natomiast z pewnością ignorancja co do treści i sposobów stosowania prawa – w tym jego konstytucyjności – szczęścia ani spokoju nie dają. Zaniedbania w tym zakresie są w naszym kraju spore. Nie istnieje właściwie publicystyka sądowa – zanikły w tygodnikach opinii i dziennikach teksty poświęcone analizie i tłumaczeniu tego, co wynika z orzeczeń sądowych. Nie ma także zbyt wielu blogów ani forów internetowych, które by się takimi zagadnieniami interesowały, jeśli zaś funkcjonują, to dotyczą konkretnych problemów i działają w oparciu o kilku pasjonatów albo autorów zawodowo zajmujących się najczęściej wąską problematyką. Oczywiście, są czasopisma i publikacje prawnicze, ale te pisane są doprawdy w taki sposób, że wielkiej wiedzy, a przede wszystkim samozaparcia wymaga ich lektura (z nielicznymi chlubnymi wyjątkami) – zresztą z założenia przeznaczone są dla prawnika zainteresowanego konkretnym obszarem wiedzy konstytucyjnej, procesowej albo innej dziedziny wiedzy prawniczej. To lektura fachowa, niepretendująca do popularyzowania wiedzy (inna rzecz, że często więcej w niej czystego przytaczania stanowiska Trybunału niż krytycznej analizy, odpowiedzi na pytania, czy choćby tez badawczych). Istotnie, wyjaśnienie pewnych zagadnień, które rozstrzyga Trybunał jest niezwykle trudne, o ile w ogóle możliwe. Zapewne jednym z powodów jest abstrakcyjność orzekania, stanowiąca założenie kelsenowskiego modelu kontroli konstytucyjności oraz dominującej w Polsce szkoły myślenia o prawie, która prowadzi w abstrakcyjnym argumentowaniu do trudnej do zrozumienia tautologii, którą nazwać można pętlą pozytywizmu.

W poszukiwaniu sedna Polski model sądownictwa konstytucyjnego, wprowadzony w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku i utrwalony w regulacji konstytucyjnej z 1997 roku, funkcjonuje w modelu kelsenowskim, co oznacza, mówiąc najprościej, że Trybunał nie orzeka w niczyjej sprawie, nie rozstrzyga sporu toczącego się przed sądem powszechnym, ani nie weryfikuje prawidłowości wydanego orzeczenia. Trybunał bada akt prawa obowiązującego generalnie – ustawę, umowę międzynarodową, rozporządzenie, zarządzenie centralnego organu władzy – i jest władny orzec, czy akt ten jest zgodny z normą zawartą w konstytucji (lub akcie stojącym wyżej w hierarchii aktów prawa). W modelu amerykańskim problem właściwie nie istnieje; skoro skutki orzeczenia dotyczą tylko stron sporu. Sędzia odmawiając zastosowania konkretnej normy przesądza o jej niestosowaniu w tej sprawie, a kolejne orzeczenia powoływać się będą na ten precedens od czasu jego wydania, co oznacza, że strony w następnych procesach i sądy będą w okolicznościach podobnych ze względu na istotną cechę, decydującą o precedensowym rozstrzygnięciu, stosowały to właśnie rozstrzygnięcie. Polski sąd konstytucyjny jest zatem sądem prawa, a nie sądem rozstrzygającym sprawę. Oznacza to, że jego argumentacja, a także wynik oceny muszą być sformułowane w sposób generalny, nie odnosząc się do okoliczności konkretnej sprawy – co rzecz jasna czytelności i wymowności wywodu prawniczego nie czyni łatwiejszym do zrozumienia. Nie dochodzi w nim – w przeciwieństwie do orzeczeń modelu amerykańskiego – do konkretyzacji znaczenia ocenianego przepisu, do wskazania jego skutków i funkcji w realiach, które przemawiają do wyobraźni i poczucia sprawiedliwości. Ocena zgodności jednej (wyższej w hierarchii) normy z drugą, niższą wymaga, według kanonów tego modelu, porównania ich elementów, stwierdzenia sprzeczności i rozstrzygnięcia jej w sposób zgodny z regułami kolizyjnymi, w szczególności regułą dającą przewagę normie hierarchicznie wyższej w systemie. To, co ma zatem zrobić sąd konstytucyjny, to zrekonstruować normy wynikające z przepisów, zinterpretować je i dokonać oceny, czy zachodzi między nimi sprzeczność i ewentualnie ją rozstrzygnąć. Śmiało można zaryzykować twierdzenie, że z punktu widzenia siły perswazyjnej i komunikacyjnej funkcji orzeczenia wyjątkowo trudno to uczynić w oderwaniu od konkretnej sytuacji, w której przepis może być zastosowany. Problem bowiem tkwi w tym, że wiele z tych norm, a w szczególności normy konstytucyjne zbudowane są w sposób, w którym trudno nadać im jednoznaczne, abstrakcyjne, ale precyzyjne znaczenie. Wszyscy wiemy, że konstytucja gwarantuje nam wolności i prawa osobiste, polityczne i socjalne – ale czy wolność religii oznacza zakaz wieszania symboli religijnych w szkołach i miejscach publicznych? Czy wolność wypowiedzi zezwala na urządzanie marszu neonazistów? Tego konstytucja nam nie mówi – i póki tkwimy w okowach badania norm na poziomie abstrakcyjnym, nie mamy czytelnych i zrozumiałych przesłanek, aby to stwierdzić. Skoro traktujemy prawo jako wolę suwerena wyrażoną w ustawie, jak każe dominująca w Polsce szkoła pozytywizmu prawniczego, to znaczy, że sąd musi posługiwać się tekstem prawnym i tylko ten tekst interpretować. Wynik tej interpretacji dla czytelnika przypominać będzie często argumentację, którą można zamknąć w zdaniu: „jest tak – bo tak jest”, albo „jest tak – bo to wynika z treści normy, która mówi, że jest tak”. To rzecz jasna sprawia, że czytelnik (a przecież nie możemy zakładać, że krąg osób zainteresowanych rozstrzygnięciem sądu konstytucyjnego zamknięty jest w wąskim gronie specjalistów) nie jest w stanie uchwycić sedna sędziowskiego rozumowania i odnieść go do własnego, to jest osobistego i społecznego doświadczenia i kontekstu. Skoro tak, to z pewnością nie może powieść się wyrobienie przekonania o słuszności i sprawiedliwości takiego a nie innego rozstrzygnięcia sądu.

Bliżej wyobraźni Orzeczenia o konstytucyjności przepisu wydawane w systemie zapoczątkowanym przez sędziego Marshalla w 1803 roku mają z natury swojej zupełnie inny charakter. Ich funkcją jest w pierwszej kolejności rozstrzygnięcie sprawy, muszą zatem odnieść się nie tylko do reguł prawa, ale przede wszystkim do ich stosowania w konkretnych okolicznościach. To oznacza, że argumentacja przedstawiona przez sąd musi dotyczyć po pierwsze historii i zdarzeń, które są kanwą sporu między stronami, w tym sporu o konstytucyjność przepisu prawa. Następnie sąd dokonuje oceny treści badanego przepisu w tym właśnie kontekście i wyraża pogląd – czy taka norma, która byłaby zrealizowana właśnie w ten sposób pozostaje zgodna z postanowieniami Konstytucji, w szczególności Poprawkami gwarantującymi sferę praw wolnych od ingerencji państwa. Z samego założenia zatem takie uzasadnienie orzeczenia jest znacznie bliższe naszej wyobraźni i pojmowaniu podstawowych pojęć, takich jak wolność, sprawiedliwość, odpłata, czy wyobrażeniu o należytym i sprawiedliwym zastosowaniu prawa. Sąd odtwarza zatem pewną opowieść o ludziach, ich konflikcie interesów i chronionych sfer życia i pisze do niej kodę, czyli rozstrzyga jak w tym otoczeniu trzeba ocenić taką czy inną regulację prawną, a także co to będzie oznaczało dla podsądnych (w obecnym sporze i następnych, w których pojawi się tego rodzaju problem do rozstrzygnięcia). Narracja o tym, w jaki sposób sąd doszedł do takiej, a nie innej konkluzji musi być zrozumiała i pełnić funkcję perswazyjną. Nie tylko po to, żeby zaspokoić ludzką ciekawość albo zwiększyć świadomość co do treści naszych praw. Sąd konstytucyjny powinien być tym zainteresowany także we własnym interesie. Jeśli się bowiem zastanowić, co wywołuje przeświadczenie o prawowitości władzy Trybunału czy sądów, to właściwie powody są tylko dwa: bezstronność oraz oczekiwanie sprawiedliwego rozstrzygnięcia. Istnieje wiele instrumentów, które mniej lub bardziej gwarantują realną niezawisłość sędziów (oraz przekonanie o nich). Natomiast odpowiedzi na oczekiwanie sprawiedliwego wyroku, budowane na doświadczeniu i prawdziwym przekonaniu do swych racji, musi udzielić już sam trybunał, pisząc uzasadnienie wyroku, w którym przedstawia i tłumaczy swoje racje. Sposób opowiadania o sprawie, którą poddano pod osąd oraz o drodze, jaką sąd przeszedł, aby nadać normom prawnym takie, a nie inne znaczenie jest mostem między prawem a życiem, które rozumiemy i znamy. Opowieść o prawie i nadane w jej trakcie znaczenia jego elementów wyznaczają paradygmaty zachowań i ocen, dlatego tak istotne jest, aby zbudować przekonanie czytelników, że takie właśnie przedstawienie sprawy i jej rozwiązania jest najwłaściwsze. Autorytet władzy sądowniczej musi być bowiem oparty na takim właśnie przeświadczeniu. Jeśli, jak pisze J.B. White8, prawo ma mieć swoją wartość w warunkach demokracji, to musi być zrozumiałe i akceptowane przez obywateli. W tym celu zaś musi być tak przedstawione i wyjaśnione, aby mogło zostać przyjęte jako słuszne i sprawiedliwe. Tej cechy aktów stosowania prawa nie da się niczym innym zastąpić, a argumenty o gwarancie demokracji i ustrojowej roli staną się pustobrzmiące, jeśli zabraknie komunikacji między organem władzy sądowniczej zdolnym obalić wolę suwerena a obywatelami. Wobec sądów oczekiwania są zawsze najwyższe i nie tylko strony i prawnicy z nadzieją czekają na ich rozstrzygnięcia, a im trudniejszy problem do rozstrzygnięcia, tym większa odpowiedzialność za komunikatywne i odwołujące się do ludzkiego doświadczenia, wyobraźni i moralności wyjaśnienie. Wiara w nieomylność sądu najwyższego (konstytucyjnego) musi być zatem zbudowana na dobrych podstawach, nie tylko na autorytecie osobistym i ustrojowych gwarancjach kompetencji i niezawisłości. Jeśli zaś sądy o tym zapomną, trzeba będzie z goryczą poprzestać na wspomnieniu słów sędziego Roberta Jacksona w głosie odrębnym do orzeczenia w sprawie Brown v. Allen: „Jesteśmy ostatnią instancją nie dlatego, że jesteśmy nieomylni, tylko dlatego jesteśmy nieomylni, że jesteśmy ostatnią instancją”9.

Anna Młynarska-Sobaczewska ekspert Fundacji Republikańskiej Profesor nadzw. w Zakładzie Prawa Konstytucyjnego i Badań Europejskich Instytutu Nauk Prawnych PAN, adwokat. Autorka i współautorka publikacji z zakresu gwarancji i realizacji wolności i praw człowieka, w szczególności wolności wypowiedzi, prawa do prywatności, prawa wyborczego, praw kulturalnych, a także prawnych instrumentów legitymizacji władzy, rozliczenia z przeszłością oraz funkcjonowania władzy sądowniczej. Autorka licznych ekspertyz wykonanych na zlecenie organów administracji rządowej i samorządowej.


Nowość!

Książka, którą trzeba przeczytać:„Matrix III Rzeczypospolitej. Pozory wolności”.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.