Niemcy lamentują po stracie Sikorskiego. To znaczy, że sprawy idą w dobrą stronę. Na jesieni lament będzie jeszcze głośniejszy

fot. wPolityce.pl/TVN
fot. wPolityce.pl/TVN

Może przeglądałem nieuważnie, ale nie zauważyłem jakiejś większej paniki na europejskich łamach z powodu rezygnacji Radosława Sikorskiego z zamiarów ubiegania się o miejsce w parlamencie. Z jednym wyjątkiem – niemieckich mediów. Jeden z tamtejszych publicystów napisał nawet, że odejście Sikorskiego z polityki, to „polska tragedia”. Autorem tej wzniosłej myśli jest Gerhard Gnauck, korespondent „Die Welt” rezydujący w Warszawie.

Po pierwsze, będąc na miejscu niemieckiego dziennikarza, wystrzegałbym się używania słowa tragedia, szczególnie, jeśli ma się ono odnosić do odczuć Polaków. Tak się bowiem składa, o czym być może pan Gnauc chętnie zapomina, że sprawcami największych tragedii Polaków byli najczęściej jego rodacy, a używanie tego terminu wobec bardzo banalnego faktu, którym jest rezygnacja Sikorskiego z ubiegania się o mandat jest umysłową tandetą i wielkim nadużyciem. Można mieć świadomość, że odejście Sikorskiego jest pewnym przeżyciem, właśnie przede wszystkim dla rządzącej elity niemieckiej. Wszak nikt inny nie wychwalał tak niemieckich poczynań w Europie, jak Sikorski i Tusk. Tusk dostał w podzięce jurgielt z najwyższej półki, z Sikorskim rzecz nie może się już udać. Przynajmniej na podobnym poziomie. Ale od czego niemieckie fundacje i inne przedsięwzięcia, na które wielki wpływ mają czynniki rządowe?

Sikorski wiedział, że musi prędko odpracować swe dawne wygłupy, kiedy to, będąc w rządzie PiS, przyrównał budowę bałtyckiego rurociągu do podobnego układu, jakim był pakt Ribbentrop – Mołotow. W rządzie Tuska błyskawicznie ten nieodpowiedzialny wybryk naprawił, nakrywając go całą serią wiernopoddańczych zaklęć i hołdów. Ciągle wzywał Niemcy do europejskiego przywództwa i czym bardziej się ono spełniało, tym głośniej obwieszczał, że to wciąż za mało. Zatem, czy takiego klakiera nie musi się opłakiwać?

Można być pewnym tylko jednego – gdyby niemiecki minister spraw zagranicznych dał się przyłapać na wygadywanie głupot o transatlantyckich sojuszach, gdyby wyszły na jaw jego infantylne bankiety na koszt podatnika, wyleciałby z posady w parę kwadransów po ujawnieniu tych wieści. Nawet nikt nie musiałby go wyrzucać z urzędu, sam przyniósłby natychmiast rezygnację i z pokorą przepraszałby za marność charakteru. Ale dla Niemców taki facet był wspaniałym ministrem. W Polsce. I dlatego jeszcze raz przypomnę mądrość, którą usłyszałem niegdyś w Jerozolimie od starego Żyda, kiedyś mieszkającego gdzieś pod Lublinem. Josi powiedział mi tak –teraz macie proste oceny, jeśli was w Moskwie i Berlinie nie lubią, to znaczy, że wszystko jest OK. Strzeżcie się ich pochwał. Czyli nowsza wersja Wergiliusza z „Eneidy”. Tej o Grekach i podarkach.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych