Ewa Kopacz jest chodzącą karykaturą polityka i lidera. Nie ma nawet własnych pomysłów. Próbuje po swojemu powtarzać to, co jakiś czas temu robił Donald Tusk. Teraz czas na wojenkę z dopalaczami. Wojenkę całkowicie absurdalną.
Każda akcyjność jest fatalna. Pamiętam na przykład, jak swego czasu po fali przestępstw z użyciem maczet w Krakowie (ulubiona broń tamtejszych bandytów piłkarskich) Solidarna Polska sprokurowała montypythonowski projekt ograniczenia prawa do posiadania broni białej o długości ostrza powyżej iluś tam centymetrów. W praktyce oznaczałoby to, że nawet na duży nóż kuchenny trzeba by mieć pozwolenie.
Innym przykładem akcyjności są wciąż zaostrzane kary za przekraczanie prędkości. Te przepisy w żaden systematyczny sposób nie rozwiązują prawdziwych problemów, które sprawiają, że jazda po Polsce jest niebezpieczna, ale za to można pokazać w telewizji zadowolonych z siebie policjantów, odbierających ludziom prawa jazdy.
Teraz jest druga wojna dopalaczami, równie dęta jak pierwsza, za Tuska. Zaraz oczywiście ktoś się oburzy i zakrzyknie: „Co za cynizm! Śmierć lub kalectwo młodych ludzi nie są dęte!”. Dęte nie są. Ale czy mamy wierzyć, że nagle, całkiem niespodziewanie, akurat w trakcie kampanii wyborczej dopalacze stały się problemem tak naglącym, że trzeba w tym celu mobilizować policję, zwoływać nadzwyczajne narady i pokazywać spektakl „Ewka na wojnie ze złymi ludźmi”?
Przypomnijmy pytanie dziennikarki, które „oddalił” podczas konferencji prasowej minister Zembala: „Kilka tygodni temu wystosowano pismo z Urzędu Miasta w Sosnowcu z propozycją zmiany prawa w celu ograniczenia importu dopalaczy. Odpowiedzieli państwo, że nie możecie zająć się tym problemem ze względu na koniec kadencji”. Nic dziwnego, że się pan profesor kapkę zirytował, bo z pytania jasno wynikało, że problem istniał od dawna, a nawet istniały gotowe propozycje jego rozwiązania, tylko że rząd nie był specjalnie zainteresowany.
Zainteresował się teraz, kiedy zaprzyjaźnione z nim media zaczęły robić wokół dopalaczy szum, nagłaśniać kolejne zatrucia, o których wcześniej nie wspominano, i bić na alarm.
Mamy więc akcję „dopalacze”, zorganizowaną na chybcika. Akcja to całkowicie tragikomiczna. Pani minister Piotrowska, która na szefa MSW nadaje się jak ja na boksera wagi ciężkiej, zwołuje naradę z szefostwem policji w stylu łukaszenkowskim: „Wicie, rozumicie, towarzyszu komendancie główny, tu trzeba te, no, dopalacze ścigać!”. „Tak toczno, gospodina ministier!”. Pani premier jeździ po Polsce, straszy pasażerów PKP, zagląda im do kotleta i robi okolicznościowe pogadanki o szkodliwości „Mocarza”.
Nic z tego oczywiście nie wyniknie, bo nie może. Żeby stworzyć skuteczną politykę w sprawie takiej jak dopalacze, potrzebne są miesiące przygotowań: ekspertyz, także prawnych, wysłuchań publicznych i głębokiego namysłu, jak mocno państwo może w tę dziedzinę wkroczyć. Bo mamy tu jednak do czynienia z kolejnym naruszeniem wolności. W końcu argument, że coś szkodzi, można odnieść do bardzo wielu rzeczy, które funkcjonują w obiegu całkiem legalnie. Więc ich także należałoby zakazać?
Znamy takie akcje doskonale. Donald Tusk nie tylko walczył z dopalaczami – z zaiste porażającą skutecznością – ale też kastrował pedofili i wprowadzał Polskę do euro. Celem podobnych podrygów jest oczywiście przykrycie spraw naprawdę istotnych i przekonanie publiki, że ma do czynienia z twardym szeryfem, który porozstawia złych ludzi po kątach. Czy to się może w tym wypadku udać? Cel wybrano dobrze, bo ludzie dostają małpiego rozumu, kiedy jako usprawiedliwienie przedstawia się kwestie bezpieczeństwa. Najlepszym tego przykładem jest skandaliczny przepis o zatrzymywaniu prawa jazdy za przekroczenie prędkości o co najmniej 50 km na godzinę w obszarze zabudowanym. Jako że przepychając go przez Sejm wbrew wszystkim eksperckim opiniom, Platforma (przy wydatnej współpracy policji) posługiwała się argumentem, że to dla naszego dobra, więc nawet osoby zwykle krytyczne wobec tej władzy dostały małpiego rozumu i zaczęły posłusznie klaskać. Podobnie może być z dopalaczami.
Obecny Sejm, który pokazał, że jest zdolny do przegłosowania bubla prawnego w zaledwie kilkanaście godzin (bramki na autostradach), może łyknąć także jakąś specustawę o dopalaczach, a część wyborców, nawet niewspierających Platformy, może zacząć bić brawo. Skutki będą, rzecz jasna, fatalne. Nie tylko dlatego, że ustawa może ostatecznie wylądować w koszu, wrzucona tam przez Trybunał Konstytucyjny; nie tylko dlatego, że kolejne areszty mogą się skończyć odszkodowaniami dla handlujących dopalaczami. Także dlatego, że obecna idiotyczna mobilizacja wobec dętego tematu odwraca jednak uwagę i zasoby państwa od faktycznych problemów. Minister Piotrowska postawiła do pionu policję, która ma określony limit pieniędzy i czasu. Co to oznacza dla zwykłego obywatela? Nieco przerysowując – ale tylko nieco – mniej więcej tyle, że Kowalskiemu łatwiej ukradną spod domu samochód, bo w tym czasie patrol wywiadowców będzie stał pod sklepem z dopalaczami, zamiast mieć w dzielnicy oko na złodziei aut.
Tak właśnie działa państwo nie tylko teoretyczne, ale też doraźne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/259171-wojna-z-dopalaczami-czyli-panstwo-dorazne
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.