Wieniawa, Sławek i Sosnkowski woleli targnąć się na życie, niż stracić honor. A Komorowski, Tusk i Kopacz?

PAP/Paweł Supernak/ Radek Pietruszka/ PAP-EPA
PAP/Paweł Supernak/ Radek Pietruszka/ PAP-EPA

Bronisław Komorowski kończy swą prezydenturę de facto plując w twarz Polakom i naigrawając się z jednej z najcenniejszych narodowych wartości - Polskiego Państwa Podziemnego oraz jego wojska, czyli Armii Krajowej. W dodatku robi to w stolicy Niemiec.

Ewa Kopacz, premier szóstego państwa UE, 22. pod względem potencjału gospodarczego na świecie, odstawia żenującą błazenadę w pociągach i jak małe dziecko bawi się w kierowanie ruchem w szkole policyjnej w Legionowie.

Sejm, kierowany od niedawna przez Małgorzatę Kidawę-Błońską i Senat, któremu od dawna przewodzi Bogdan Borusewicz, wpadły w paroksyzm ścigania się z czasem, byleby coś jeszcze zagarnąć, a jak się nie da, to zepsuć przed oddaniem władzy. Politycy rządzącej większości chcą nas, Polaków, w ostatnich tygodniach swoich rządów na potęgę zeszmacić. Najbardziej pasowałoby im, gdybyśmy byli - tak jak wielu z nich - nieuczciwi, zawistni, kłamliwi, niehonorowi, przekupni, małostkowi, głupi i prymitywni.

W Berlinie Bronisław Komorowski odkrył i ogłosił światu, a głównie Niemcom, jak wspaniały był spisek z 20 lipca 1944 r., przygotowany i zrealizowany przez wzorcowych wcześniej nazistów bądź służbistów. W sporej liczbie stanęliby oni przed Trybunałem Norymberskim za swoje zbrodnie, gdyby wściekły Hitler nie kazał ich zabić. I wedle Komorowskiego ten spisek to akt tak niebywały, że podczas całej II wojny światowej nic z nim się właściwie nie może równać, jeśli chodzi o odwagę i męstwo. To czyn co najmniej równy stworzeniu Polskiego Państwa Podziemnego i fenomenowi jego zakonspirowanej, wielkiej armii. Słuchając Komorowskiego można by sądzić, że nie byłoby Powstania Warszawskiego bez bohaterskiego czynu płk. Clausa von Stauffenberga niecałe dwa tygodnie wcześniej.

Stauffenberg stał się dla prezydenta Polski herosem, choć chciał tylko oszczędzić Niemców przed bezwarunkową kapitulacją. Chciał się dogadać z zachodnimi aliantami i utrzymać pod niemieckim panowaniem jak najwięcej terenów według stanu z 1914 r., czyli przed stratami poniesionymi w wyniku podpisania traktatu wersalskiego, w tym Wielkopolskę (z Poznaniem), Pomorze Gdańskie i Górny Śląsk. Dla prezydenta RP herosem jest ktoś, kto Polaków traktował jak podludzi - choćby w listach do żony. Ktoś, kto po barbarzyńskim zbombardowaniu Wielunia (zniszczono trzy czwarte miejskiej zabudowy) przed świtem 1 września 1939 r. i zabiciu wielu cywilów, w tym pacjentów szpitala, przyjechał tam, by dumnie pozować do fotografii na tle ruin i ofiar. Ktoś, kto brał udział w podbiciu Polski, walcząc na polskim froncie. Ktoś, kto ma niejasne związki z powołaniem walczących dla Hitlera jednostek złożonych z Rosjan i Ukraińców, m.in. Brygady Kamińskiego, szczególnie obciążonych zbrodniami podczas pacyfikowania Powstania Warszawskiego.

Bronisław Komorowski doskonale się wpisał w niemiecką politykę historyczną, w politykę zrównywania katów z ofiarami. Wpisał się w politykę traktowania spisku wewnątrz systemu hitlerowskiej władzy jako wydarzenia tej samej miary, co np. powstanie i walka Polskiego Państwa Podziemnego. Postępowanie prezydenta RP jest po prostu niebywałe i haniebne, także gdy chodzi o jego szkodliwość dla Polskich interesów, dla godności i honoru Polaków, dla pamięci ofiar, dla bohaterstwa i poświęcenia żołnierzy i uczestników Polskiego Państwa Podziemnego oraz Armii Krajowej. Jeśli się wkrótce okaże, że dzięki „występowi” w Berlinie Bronisław Komorowski zacznie być zapraszany na świetnie opłacane wykłady i celebry przez niemieckie fundacje, uniwersytety czy inne instytucje oraz samorządy, konkluzja będzie tylko jedna. I będzie ona straszna.

Jeśli berlińskie „występy” wciąż urzędującego prezydenta Polski nałożyć na objazdowy cyrk Ewy Kopacz, na „twórczość” marszałków Sejmu i Senatu oraz większości posłów PO w tych izbach, na komsomolskie publiczne akcje propagandowe Joanny Muchy, Cezarego Tomczyka i Jakuba Rutnickiego czy na coraz większe „szaleństwo” Stefana Niesiołowskiego, mamy obraz, który nie tylko budzi zdumienie, ale wręcz osłupienie i przerażenie. Bo to obraz elity rządzącej dużym, ważnym państwem europejskim. Tyle że ta elita to w wielkiej mierze nowe wcielenie towarzysza Szmaciaka, wykreowanego przez Janusza Szpotańskiego. Szmaciaki III RP mają się świetnie nie tylko dzięki własnemu prostactwu, oportunizmowi czy zaprzaństwu, Szmaciaki III RP mają masę mentorów, obrońców i ideologów, którzy wytłumaczą i usprawiedliwią każdą ich podłość, głupotę, kłamstwo czy zaniechanie. Mieliśmy w Polsce etos rycerski, mieszczański, etos „Solidarności”, a teraz przyszedł czas na etos buraczany czy może lepiej etos lumpa. Współczesnego lumpa, szczególnie tego u władzy, wyróżnia przekonanie o własnej wyjątkowej wartości, a często także o nieomylności oraz o tym, że musi sprawować władzę, bo przyjdą jacyś Hunowie. Tyle że Hunowie już dawno przyszli i to oni rządzą Polską od końca 2007 r.

Gdy się obserwuje polityków i urzędników zaliczanych do obecnej elity władzy, na pierwszy rzut oka widać, jaka odległość dzieli ich od przedwojennych elit. Przede wszystkim, gdy chodzi o honor i godne zachowanie. Weźmy choćby generała Bolesława Wieniawę-Długoszowskiego, z którego komuniści zrobili hulakę i pijaka, choć nigdy kimś takim nie był. Po pierwsze, Wieniawa był człowiekiem niezwykle sumiennym i obowiązkowym.

Po drugie, nigdy nie szafował publicznym groszem. Po trzecie, wielokrotnie sprawdził się jako żołnierz i dowódca, polityk i dyplomata. Po czwarte, byle kto nigdy nie zostałby osobistym adiutantem marszałka Józefa Piłsudskiego, nie zostałby też w 1939 r. wyznaczony na następcę prezydenta RP po Ignacym Mościckim. Warto pamiętać, że gdy w lipcu 1942 r. Bolesław Wieniawa-Długoszowski zdał sobie sprawę z tego, jaka fatalna przyszłość może czekać Polskę wskutek zdradzieckiej gry aliantów, a on nic nie może na to poradzić, to wyskoczył z piątego pietra. Warto pamiętać, że gdy Walery Sławek, trzykrotny premier Polski i marszałek Sejmu, jeden z najbardziej zasłużonych dla odzyskania niepodległości polityków, w kwietniu 1939 r. zdał sobie sprawę z odpowiedzialności za nadciągającą katastrofę, strzelił sobie w usta. Trzeba pamiętać o tym, że gdy w maju 1926 r. generał Kazimierz Sosnkowski, jeden z najbardziej zasłużonych dowódców II RP, odkrył, iż popadł w konflikt lojalności między rządem i prezydentem a marszałkiem Piłsudskim, strzelił sobie w pierś (cudem przeżył).

Dzisiaj honor traktuje się jako coś niepotrzebnego, jako bezsensowny relikt przeszłości, staromodną ramotę, krępującą poczucie luzu, tak typowe dla dzisiejszych zblazowanych elit. Ale to wszystko do czasu. Lepiej bowiem nie myśleć, jak w czasie ważnej próby, przed jaką wielokrotnie stawali Walery Sławek, Bolesław Wieniawa-Długoszowski czy Kazimierz Sosnkowski, zachowaliby się Bronisław Komorowski, Donald Tusk czy Ewa Kopacz. To znaczy wiemy, jak zachowują się w Berlinie, Brukseli czy Warszawie, gdy nie ma żadnego zagrożenia. I chyba nikt racjonalny nie powierzyłby swego losu i życia komuś takiemu jak oni.

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.