Skoro Kopacz była tak lekkomyślna, że rzuciła Kaczyńskiemu wyzwanie, licząc, że nie będzie jego pozytywnej odpowiedzi, niech poniesie tego konsekwencje i do cna się zbłaźni.
Z bardzo wielu względów debata Jarosława Kaczyńskiego z Ewą Kopacz nie ma żadnego sensu. I ktoś to Ewie Kopacz zapewne uświadomił, zanim rzuciła ona taki pomysł na konwencji PO. Ale zrobiła to właśnie dlatego, że to absurdalne i niedorzeczne, i spodziewając się, iż do takiej debaty nie dojdzie. Nawet bowiem Ewa Kopacz jest świadoma, że są sprawy, których nie powinna ryzykować za żadną cenę. A jednak, gdybym był na miejscu Jarosława Kaczyńskiego, zgodziłbym się na taką debatę. Głównie z powodów dydaktycznych.
Racjonalnie rzecz biorąc Ewa Kopacz po prostu upada jako premier wraz ze swoim rządem, a będzie upadać jeszcze przez cztery miesiące tylko dlatego, że nikomu się nie opłaca skracać tych męczarni. Debata z nią nie ma sensu, bo przecież nie urodziła się ona politycznie osiem miesięcy temu, w co zdaje się święcie wierzyć, żeby mówiła o czymś, co właśnie obmyśla, jakby nie było ośmiu lat rządów PO. To byłaby taka rozmowa, jak z kimś na wypowiedzeniu za porozumieniem stron, np. z pracownikiem banku, któremu kasa się nie zgadzała, zawartym po to, by uniknąć kłopotów czy skandalu rujnującego wizerunek instytucji finansowej. Z taką osobą rozmawia się co najwyżej o warunkach odejścia oraz unikaniu złego wrażenia i ewentualnych przecieków do mediów czy konkurencji. Albo o sporcie bądź o pogodzie, by nie trafić na jakiś drażliwy temat.
Rozmowa z Ewą Kopacz byłaby czymś wyjątkowo ekscentrycznym, bo jest pewne, że w żaden sposób nie dałoby się uzgodnić z nią wspólnej podstawy pojęciowej i definicyjnej.
Od lat obecna premier dowodzi przecież, że kategorie polityki czy też filozofii polityki rozumie ona – delikatnie mówiąc - po kuchennemu. I to nie jest jej wina, bo po prostu nigdy nie wpadła na to, że istnieje inny poziom dyskursu, a pojęcia odwołują się do długiej i bogatej tradycji. Najzwyczajniej byłaby to zatem rozmowa z cyklu: „ja o niebie, ty o chlebie”. Ewa Kopacz opisuje świat i politykę jakimś psychologizującym żargonem, który jest znaczeniowo pusty, opiera się na luźnych asocjacjach z własnym życiem i właściwie nie nadaje się do żadnej debaty, bo to rodzaj strumienia świadomości. A może raczej strumienia nieświadomości.
Ewę Kopacz albo trzeba byłoby nieustannie pytać, o chodzi, co byłoby przecież beznadziejne ze względu na uwarunkowania jej politycznej samoświadomości, albo prowadzić jakieś tuzinkowe gaworzenie o tzw. codzienności, np. o jej wnuczku Julusiu.
Kiedy w niedzielę 21 czerwca premier Kopacz wystąpiła w TVN 24, jedyne, co dało się umieścić w jakimś zrozumiałym kontekście, to była jej krótka opowieść o wnuku. To pokazuje skalę trudności rozmowy z taką osobą. Monolog jakoś można znieść, ale dialog, i to dotyczący często polityki bądź metapolityki i filozofii polityki, a na takim poziomie powinni się także poruszać szefowie partii i premierzy, zakłada jednak odnoszenie się do tego, co wypowiada rozmówca. Czyli oznacza także operowanie jakimiś pojęciami i pewną tradycją funkcjonowania tych pojęć. Inaczej nie ma wspólnej płaszczyzny dialogu i rozmowa staje się rodzajem kabaretu.
Oczywiście w debacie można poprzestać na odnoszeniu się do faktów czy danych, ale i one muszą być osadzone w jakimś kontekście, np. konkretnych teorii czy wizji rozwoju i wzrostu bądź modeli rozumianych choćby tak, jak o nich pisał np. Max Weber. Jasne, że nie chodzi o dyskurs naukowy, a o potoczną rozmowę, która jednakowoż nie powinna polegać na wymianie banalnych informacji u cioci na imieninach. Można się wprawdzie nauczyć paru trudnych słów i nimi operować, ale będą one tylko ozdobnikami w banalnej rozmowie, która okaże się błaha właśnie dlatego, że nie odniesie się do żadnych istotnych problemów. Nie będzie się też odnosić do sposobu ich rozumienia czy interpretacji w kontekście pewnej tradycji, systemu pojęciowego czy realizowanych modeli bądź tylko pewnych historycznych generalizacji. Pisząc to wszystko pokazuję tylko zaplecze intelektualne, które może wcale nie być widoczne w debacie. Ale jeśli tego zaplecza nie ma, rozmowa staje się trywialną wymianą oczywistości albo emocjonalną nawalanką kompletnie wypraną z treści. Tak prawdopodobnie wyglądałaby każda z założenia poważna rozmowa z Ewą Kopacz, co samo w sobie jest wystarczająco odstręczające, bo przecież byłoby to zdarzenie z cyklu: „gadał dziad do obrazu, a obraz ni razu”.
A jednak mimo ogromnych trudności, przede wszystkim dla odbiorców, ze strawieniem debaty z Ewą Kopacz, gdyby jej rozmówcą był np. Jarosław Kaczyński, warto byłoby do takiej konfrontacji doprowadzić. Choćby dlatego, żeby uświadomić Polakom kwestie kompetencji czy raczej niekompetencji. Żeby jasno zobaczyli, iż polityka, rozumiana jako sprawne, świadome i logiczne oraz uporządkowane działanie dla wspólnego dobra, nie jest zajęciem dla każdego i jednak wymaga sporych umiejętności. Chyba że chodzi o funkcjonowanie w roli słupa, który firmuje to, co robią inni. I to robią w sferze, której na co dzień nie widać, a o czym mogliśmy się przekonać słuchając nagrań z udziałem tzw. elity władzy PO, bywalców dwóch warszawskich restauracji. Polityk niekompetentny i nierozumiejący wielu problemów oznacza po prostu zagrożenie wszelkimi możliwymi patologiami i oznacza straty idące w dziesiątki miliardów złotych. Nie znaczy to, że polityk musi być jakimś bardzo wybitnym profesorem. Znaczy tylko tyle, że jednak musi wiele rozumieć i na tej podstawie podejmować optymalne w danych warunkach decyzje.
Mimo absurdalności pomysłu rozmowy Jarosława Kaczyńskiego z Ewą Kopacz, mogłaby ona być bardzo cennym doświadczeniem dla Polaków. Doświadczeniem o wielkich walorach dydaktycznych. Bo pokazałaby wzorcowe wręcz różnice między politykami sensu stricto, a amatorami, za którymi stoi tylko chęć szczera. Pokazałaby, czym jest w polityce wiedza i sprawność poparta doświadczeniem. Ujawniałaby, jak ważne w polityce są kompetencje, inteligencja, wyobraźnia, odwaga, wizjonerstwo czy charyzma. W programach publicystycznych z udziałem grupy polityków zwykle mamy młóckę na banalnym poziomie, trochę mniej lub bardzie inteligentnych grepsów, dużo emocji i bardzo mało tego, co pokazuje niewidoczne zaplecze czy głębsze rozumienie polityki bądź rządzenia. Debata jeden na jeden też może być utrzymana na poziomie trywialności, bo wszystko jednak zależy od rozmówców i moderatorów, ale nie musi.
Jeśli Ewa Kopacz zrobiła takie halo i prowokacyjnie wyzwała Jarosława Kaczyńskiego na pojedynek, mógłby się on zgodzić i pokazać, na czym polega poważna polityka w wykonaniu poważnych ludzi. Przedsmak tego, jak to mogłoby wyglądać, mieliśmy niedawno podczas kilkugodzinnego wystąpienia Jarosława Kaczyńskiego w Klubie Ronina. Wystarczy w debacie z Ewą Kopacz zachować podobny poziom, jeśli chodzi o rangę spraw, sposobów ich rozumienia i celów, dla których uprawia się politykę, nawet jeśli to będzie skrajnie jednostronne, by osiągnąć ważny cel dydaktyczny. Skoro Ewa Kopacz była tak lekkomyślna, że rzuciła wyzwanie (licząc, że nie będzie pozytywnej odpowiedzi Jarosława Kaczyńskiego), niech teraz poniesie tego konsekwencje. Ku pożytkowi Polaków, a zapewne także samej Ewy Kopacz, choć to ostatnie jest akurat najbardziej wątpliwe. Ale przecież nawet skrajne zbłaźnienie się może być pożyteczne.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/256819-kaczynski-moglby-sie-zgodzic-na-debate-z-kopacz-mimo-jej-bezsensu-z-powodow-dydaktycznych
Dziękujemy za przeczytanie artykułu!
Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.