Rekomendowany przezeń kandydat właśnie wygrał prezydenturę. To już trzeci z wypromowanych przez niego zwycięzców w tej konkurencji, poczynając od Lecha Wałęsy, poprzez własnego brata, kończąc na Andrzeju Dudzie. Jeśli chodzi o szefów rządu, to można mówić o czterech, którzy niejako z nadania Jarosława Kaczyńskiego nimi zostali: Tadeusz Mazowiecki, Jan Olszewski, Kazimierz Marcinkiewicz i Kaczyński we własnej osobie.
Zatem mamy do czynienia z człowiekiem, który na przestrzeni dwudziestu kilku lat wykreował trzech prezydentów i kilka rządów, sam zostając premierem. Wiadomo także, że Kaczyński kilkakroć odmawiał przyjęcia stanowiska w rządach, gdyż uznał, że w danej konfiguracji nic merytorycznego nie zdziała, a nie chciał być figurantem na stołku. To jest także jedyny polityk z najwyższej półki, który w praktyce udowodnił, że nie chce władzy dla samej władzy: kiedy jego rząd stracił większość w parlamencie, czyli możliwość zmieniania Polski, poddał się weryfikacji wyborczej. Pamiętamy także, jak dużo wcześniej bez wahania porzucił szefostwo kancelarii prezydenta Wałęsy, gdy ten uległ szemranym wpływom swojego „kapciowego”.
Dlatego śmiech człowieka ogarnia, gdy czyta dywagacje czerskich redaktorów, że teraz, po zwycięstwie Andrzeja Dudy, Jarosław Kaczyński ma bolesny problem, gdyż kto inny znalazł się na świeczniku władzy, że „innym trzeba powierzyć misję zbawienia Polski”. Pomijając prostactwo insynuacji, można się jedynie uśmiechnąć, bo pomówienie Kaczyńskiego o megalomańskie uwielbienie przywództwa obrazuje jedynie skalę popłochu w tym środowisku. Nie są to bowiem idioci, żeby nie znać tej strony osobowości szefa PiS. Jest on ostatnim politykiem w Polsce, którego można podejrzewać o tęsknotę za splendorem, żyrandolem i światłem odbitym od władzy. Zresztą, na tle ministerialnych żuli, których machinacje i mikroskopijne formaciki umysłowe ujawniły taśmy nagrane przez kelnerów, Kaczyński może faktycznie jawić się jako zbawca.
Z drugiej strony można zrozumieć czerskich redaktorów, gdyż po tragikomicznej wtopie z „kandydatem obywatelskim”, którego partia obywatelska na końcu się wyrzekła, szukają przysłowiowego frajera na kajak. Komorowski bowiem poległ na wszystkich możliwych frontach. Lekceważąc rywali zgrzeszył nie tylko pychą, lecz także brakiem inteligencji. Miał być poważny, doświadczony i sensowny, a zachowywał się w kampanii wyborczej jak pijane dziecko we mgle. Miał być prezydentem wszystkich Polaków, a okazał się być kompletnie odklejonym od polskiej rzeczywistości. Rzekomy konserwatywny katolik nie został poparty przez katolików, bo trudno żeby katolicy optowali za kandydatem popierającym nihilizm przemycany pod przykrywką walki z przemocą rodzinną. Nie wspominając już, że ten sam Komorowski na początku poprzedniej kadencji, głosząc hasło, że „zgoda buduje”, sprowokował awanturę pod krzyżem na Krakowskim Przedmieściu. Rzekomy kandydat ponad podziałami faktycznie podzielił naród.
Katastrofa, jaką okazała się kandydatura Komorowskiego, ogarnęła także dmuchające ten balon media, nie mogło być inaczej. Dlatego brednie o boleściach Kaczyńskiego spowodowanych zwycięstwem Dudy należy traktować w kategoriach odciągnięcia uwagi od porażającej klęski. Wiarygodność czerskich i tak już mocno nadszarpnięta z powodu klęski wizerunkowej Komorowskiego, teraz została zrujnowana. I tyle, jeśli chodzi o ból michnikowszczyzny z powodu Jarosława Kaczyńskiego.
To nie żaden pisowiec, lecz czołowy dziennikarz rządowego mainstreamu napisał kiedyś:
Jarosław Kaczyński nie uprawia polityki, lecz metapolitykę. Nie uprawia jej po to, żeby zdobyć władzę, choć władza jest mu w jakimś stopniu potrzebna. Nie zdobywa też władzy, by rządzić, chociaż możliwość rządzenia sprzyja jego celom. I nie rządzi po to, by reformować gospodarkę czy państwo. To by go chyba nużyło, chociaż reformy mogą służyć jego celom. Jego metapolityczne ambicje sięgają dużo dalej. On chce zmienić Polskę, a kluczem do tej zmiany jest redefinicja sceny politycznej.
I to są święte słowa, chociaż dzisiaj redaktor Polityki zapewne chciałby się ich wyrzec, wymazać je z annałów, utopić w czeluściach internetu, wygnać z ludzkiej pamięci. Ale to jest najprawdziwsza prawda, która niczym ta przysłowiowa oliwa zawsze na wierzch wypływa. Za wroga publicznego michnikowszczyzny Kaczyński został uznany już na początku transformacji, kiedy wbrew Michnikowi, Kuroniowi et consortes przeforsował Mazowieckiego na premiera. Była to obraza majestatu „ludzi z biografiami”, którzy już wtedy czcili Bronisława Geremka, bożka demokracji, wolności i wszelkiej pomyślności.
Doskonałym przykładem może być debata Kaczyńskiego z Michnikiem z roku 1993, między innymi na temat porażki wyborczej strony solidarnościowej, w rezultacie której rządy objęli postkomumiści z SLD. Kaczyński postawił w rozmowie z Michnikiem kapitalną diagnozę tamtego tryumfu postkomuny:
Wiem po prostu, jaka struktura społeczna i jaka struktura świadomości doprowadziła właśnie do takiego wyniku wyborów. Oczywiście, jeżeli komuniści mogli być naraz głównymi profitentami przemian, przemian własnościowych w Polsce i jednocześnie stać na czele kontestacji tych przemian, a na to im, w głupocie swojej, rządy Unii Demokratycznej pozwoliły, to oczywiście wygrali wybory.
Ta logika i jednocześnie trafność wywodów Kaczyńskiego wywierały piorunujące wrażenie na michnikowszczyźnie. Kaczyński obnażał bowiem bezlitośnie ich proceder bratania się z komunistami, proceder montowania systemu, który dużo później Jacek Kuroń nazwał „siecią niejawnych powiązań oplatającą Polskę”. Oni po prostu poczuli się nadzy wobec trafności ocen, prognoz i diagnoz Kaczyńskiego. Wrzask z powodu słynnej frazy („My jesteśmu tu, gdzie wtedy, oni tam, gdzie stało ZOMO”) był spowodowany jej bolesną celnością. Prawda najbardziej dotkliwie rani kłamców. Gdzie bowiem, jak nie na miejscu ZOMO stoi ktoś, dla kogo Jaruzelski jest patriotą, Kiszczak człowiekiem honoru, a Urban przyjacielem? Cały plan michnikowszczyzny zawładnięcia polską sceną polityczną, ale także pamięcią historyczną Polaków, w przeważającej mierze wziął w łeb za sprawą politycznych umiejętności i klasy Kaczyńskiego.
Żeby nie być gołosłownym warto przytoczyć cytat z książki Roberta Krasowskiego („Po południu”, Historia polityczna III RP), czyli dziennikarza i publicysty, którego nawet wróg nie posądzi o sympatie propisowskie:
Jedna rzecz naprawdę różniła Jarosława Kaczyńskiego w 1990 roku od obozu Bronisława Geremka – jego zupełnie wyjątkowa inteligencja polityczna. Gdy po latach nawet Kuroń i Geremek w wielu sprawach będą przyznawać mu rację, to dlatego, że nie było w polskiej polityce równie błyskotliwego umysłu(…)To budziło do niego gigantyczną niechęć. Kaczyński rozbijał nie tylko hierarchię politycznej pozycji w solidarnościowej elicie, lecz także hierarchię umysłowej kompetencji. Z Kaczyńskim wszyscy intelektualnie przegrywali. Z Geremkiem włącznie.
Dzisiaj z Kaczyńskim także przegrywają intelektualnie i politycznie, na wszystkie sposoby. Właśnie z bólu klęski wywodzi się ta żałosna narracja o rzekomym bólu Kaczyńskiego z powodu zwycięstwa Dudy. I nie chodzi tu o porażkę Platformy Obywatelskiej i jej kandydata na prezydenta, którzy są jedynie instrumentami w tej grze o Polskę. Cała historia polityczna III RP dowodzi, że merytorycznymi i symbolicznymi podmiotami w tych zmaganiach dwóch obozów są Kaczyński i Michnik. Komorowski był bezwolnym figurantem, a Donald Tusk wyłącznie sprawnym najmitą, który zdarł się jak miotła i rzucono mu kość w postaci fasadowej synekury w Brukseli. O premier Kopacz nie wspomnę.
Kaczyński natomiast tę nadchodzącą zmianę, także pokoleniową, przeżyje bezboleśnie, jemu bowiem wystarcza Polska. Trzęsą się tylko pętaki żyjące z rządowych przetargów i dotacji, futrowane reklamami i ogłoszeniami spółek państwowych; drżą „przyjaciele skarbu państwa”, którzy z tej „przyjaźni” czerpią krociowe zyski. Kaczyński nie potrzebuje lansować się na Europejczyka, bo on nie ma takich kompleksów, on zawsze był Europejczykiem. Kaczyński nie ma wrodzonej potrzeby uznania ani pochlebstwa, nie musi szukać łaski u obcych bogów. To nie jest spocony w pogoni za koroną Himalajów Gajowy Bronek, któremu pochlebia klepnięcie po plecach przez Obamę albo pochwała od pani Merkel.
Szekspirowski las ruszył w stronę III RP. Naród powiedział nie Komorowskiemu, któremu Gazeta Wyborcza śpiewała upojne serenady. Naród powiedział tak kandydatowi Jarosława Kaczyńskiemu, którego środowisko Gazety Wyborczej usiłowało politycznie unicestwić od samego zarania III RP. Nikt nie popada w tryumfalizm, bo jak powiedział klasyk: To nie jest koniec ani nawet początek końca, ale to może być koniec początku. Skoro zaś rzecz miała miejsce w dniu Zesłania Ducha Świętego, to może być jednak początek końca. Zatem mówimy: Tak nam dopomóż Bóg!
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/254451-las-birnam-ruszyl-w-strone-iii-rp-za-sprawa-jaroslawa-kaczynskiego-to-moze-byc-poczatek-konca