Debata Komorowski-Duda: to nie był gejmczendżer. Kandydat PiS powinien spokojnie trzymać się ustalonej strategii kampanii

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
TVP
TVP

Modni analitycy i publicyści lubią terminy wzięte z angielskiego. Wśród nich jest słowo game changer, oznaczające wydarzenie zasadniczo zmieniające bieg spraw. Ponieważ lubię spolszczać, dla mnie będzie to gejmczendżer.

Im więcej czasu mija od wczorajszej debaty, tym bardziej jestem przekonany, że nie był to żaden gejmczendżer. W tym wypadku moje pierwsze wrażenie – Komorowski na zero, Duda poniżej oczekiwań – uznaję dzisiaj za zbyt pochopne. Sposoby oceny są zresztą dwa: relatywny i bezwzględny. Rozumiejąc to, Adam Bielan próbował w dniach poprzedzających debatę obniżać oczekiwania wobec Dudy, ale był w tym niestety sam. Tymczasem relatywna ocena jest taka, że Duda, który prowadzi efektywną i zborną kampanię, startował do starcia z pozycji lidera i każdy wynik poniżej świetnego musiał być uznany za względną przegraną wobec Komorowskiego, który dotąd prowadził kampanię fatalną. W jego przypadku za sukces zostało uznane już samo to, że nie zasnął, nie pomylił Sopotu z Gdańskiem i zdołał utrzymać zborność swoich wypowiedzi. W „liczbach bezwzględnych” natomiast to nadal Komorowski pozostaje w tyle, nawet jeżeli odrobił w niewielkim stopniu stratę do Dudy.

Oczywiście nie sposób udawać, że Duda był do debaty dobrze przygotowany. Nie był. Gdyby był, wynik nie byłby remisowy, ale Komorowski leżałby na deskach. Czego zabrakło?

Po pierwsze – trening czasowy. Duda powinien mieć swoje wypowiedzi wyćwiczone co do sekundy, tak aby bezbłędnie mieścić się w wyznaczonym czasie. To robi dobre wrażenie.

Po drugie – luz. Tego Dudzie wyraźnie zabrakło. Powinno go być stać na pewną nonszalancję, którą można by zestawić z coraz bardziej podenerwowanym Komorowskim. Gdyby Duda czuł się swobodniej, mógłby też celniej, częściej i boleśniej uderzać przeciwnika. Mógłby z większą werwą i zgrabniej reagować na notoryczne pogwałcanie ustalonych reguł debaty przez oponenta.

Po trzecie – słabe punkty. Banalną sprawą było przewidzieć, w co może uderzać urzędujący prezydent: SKOK-i, praca w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, koszty propozycji kandydata, także słynny etat na uczelni. Duda powinien mieć przygotowane klarowne i jasne odpowiedzi na wszystkie podobne zarzuty. Można sobie na przykład wyobrazić, że przed debatą grupa ekonomistów przygotowałaby ekspertyzę, którą Duda, pytany o koszty swoich propozycji, mógł wręczyć zaskoczonemu prezydentowi.

Po czwarte – pytania. Można było oponenta przygwoździć znacznie celniej, mówiąc o podatkach, kwocie wolnej, podając konkretne liczby emigrantów, przywołując ich głosy, wspominając o wątpliwościach w sprawie przetargu na śmigłowce i wielu innych kłopotliwych dla Komorowskiego sprawach.

Po piąte – konkrety. Kandydat powinien mieć przygotowanych kilka mocnych, jasnych i klarownych punktów programu, o których umiałby opowiedzieć w ciągu wyznaczonego czasu. Tego zabrakło.

Profesjonalne przygotowanie kandydata do debaty powinno trwać co najmniej dwa dni, podczas których Duda powinien być skupiony tylko na tym zadaniu. Tak nie było i to również dało o sobie znać.

Z tym że to wszystko drzewa, a widzieć trzeba las. Tymi detalami zajmowali się zawodowi analitycy polityki, ale niekoniecznie mają one wpływ na duży obraz. Przede wszystkim bowiem trzeba sobie zadać pytanie, o kogo w tej debacie walczyli obaj kandydaci i jak im poszło.

Andrzej Duda nie walczył chyba specjalnie o nikogo nowego. Jego zamiarem było utrzymanie stanu posiadania. Nie było w jego wystąpieniach ukłonów ani w stronę wyborców Kukiza, ani w stronę przedsiębiorców, ani młodych. Ale też nie było niczego, co mogłoby mu odebrać już przekonanych zwolenników. Był natomiast korzystny ogólny kontrast z zapalczywym, momentami agresywnym, protekcjonalnym Bronisławem Komorowskim. Jeżeli Duda cokolwiek na debacie zyskał, to nie dzięki swojemu występowi, ale dzięki słabościom oponenta. Ale raczej nic nie stracił.

O kogo walczył Komorowski? Raczej nie o wyborców Kukiza. Po pierwszym absurdalnym geście pod ich adresem, jakim była szopka z referendum i zmianą konstytucji w sprawie JOW, Komorowski wyraźnie ten segment elektoratu sobie odpuścił. Jego otoczenie zaczęło atakować nie tylko samego Kukiza, ale i jego wyborców. Prezydentowi chodzi teraz o inną grupę: chce sięgnąć do rezerwuaru głosów podobnego (bo to inni ludzie, ale zasada ta sama) do tego, który dał PO zwycięstwo w 2007 roku – młodych ludzi, dotąd nie zainteresowanych polityką, może nawet niegłosujących w I turze. Czy to mu się w debacie udało? Wątpię. Próby straszenia PiS-em po pierwsze utonęły w chaosie, po drugie – nie skutkują wobec ludzi, którzy w czasach rządów Kaczyńskiego mieli po 10-12 lat. Mógł najwyżej pobudzić do działania i głosowania część swoich potencjalnych wyborców, którzy dotychczas stawiali na nim krzyżyk, uważając go za przegranego, mało energicznego, zdominowanego przez kontrkandydata.

Zarazem jednak Komorowski mógł część wyborców stracić przez swoją agresywność i nadpobudliwość – wypadł mało prezydencko i pod tym względem pokonał go Duda. Z drugiej strony zaś ton, w jakim zwracał się do Dudy, potwierdzał fatalny dla Komorowskiego wizerunek zwornika dotychczasowego układu. Mógł też stracić na deklaracjach o świetnej sytuacji Polski czy korzyściach, jakie starsi i emeryci odnoszą z rządów PO. Zatem dla urzędującej głowy państwa rezultat może się okazać neutralny: coś zyskał, coś stracił.

Debata może więc oznaczać niewielki zysk dla Dudy, ale zbyt mały, aby miało to jakikolwiek wpływ na przebieg kampanii. Całość na tyle mocno tonęła zresztą chaosie, że wyborcy, którzy nie są pewni, czy w ogóle głosować, a tym bardziej – na kogo, zapewne wyłączyli telewizory po góra 10 minutach.

Adam Bielan wspominał dzisiaj, że nie jest przesądzone, czy dojdzie do drugiej debaty z Komorowskim. Z punktu widzenia Dudy nie byłoby to złe rozwiązanie. Kandydat PiS nie błysnął ani w debacie przed I turą, ani we wczorajszej. Czasu na solidne przygotowanie się do trzeciej, która miałaby być toczona we wrogim (nie neutralnym jak ostatnio) środowisku ma mało. Potencjalny zysk byłby niewielki (TVN24 ma małą oglądalność, jest stacją elit, nie wyborców), straty zaś znaczniejsze.

Co powinien zatem robić Duda? Jak już pisałem – właściwie nic. Na spokojnie trzymać się ustalonej strategii kampanii. Nie da się zrobić już nic więcej, ale też być może nic więcej nie potrzeba. Choć wynik może wisieć na włosku.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych