„Moderniści” i „patrioci” - po Smoleńsku się poznajemy. Wierzysz w zamach, czy wypadek?

fot. PAP/Paweł Supernak
fot. PAP/Paweł Supernak

Odpowiedź na pytanie „czy płakałeś po prezydencie Kaczyńskim”, w dużym uproszczeniu, ale jednak, mówi nam także „kim jesteś”. Do której Polski należysz. Jaki system wartości wyznajesz. Jest to podział jak najbardziej naturalny dla naszych czasów i jak najbardziej europejski.

To katastrofa smoleńska, jej reperkusje, reakcje na nią, okazały się tym nożem, którym dało się przekroić Polskę właściwie i skutecznie według linii wyrysowanych już dawno przez historię i współczesność.

Zanim jednak dojdziemy do Smoleńska przenieśmy się na chwilę na Węgry.

Po upadku komunizmu Wiktor Orban startował jako pełnokrwisty liberał gospodarczy, kaznodzieja wolnego rynku kroczący niczym z Biblią, z pismami Augusta von Hayeka i Miltona Friedmana. W latach 90., a także podczas swoich pierwszych rządów, węgierski polityk przechodzi ewolucję. Dogmaty ekonomicznych liberałów zastępuje autentyczne Pismo Święte. Od modelu podatkowego dużo ważniejsze staje się obudzenie jednej z najważniejszych węgierskich emocji, tęsknot, aspiracji społecznych, budowy wielkich Węgier scalających ziemie przez Madziarów zamieszkane, świadomych swej historii, dumnych. Ma ona też swoją kontremocje zawarte w określeniu odnoszącym się do rządów Janosa Kadara, czyli „gulaszowym socjalizmie”: porzuceniu wielkich ambicji i aspiracji kosztem umiarkowanego komfortu i bezpieczeństwa.

Igor Janke w swojej książce „Napastnik” o Wiktorze Orbanie pisze:

Wiktor Orban zorientował się, ze nie ma wyjścia poza te dwa obozy. Musisz być po jednej albo po drugiej stronie. Albo w obozie narodowym, albo socjalistyczno-liberalnym. Dla nikogo poza tymi dwoma obozami, wręcz plemionami, nie ma miejsca. Napięcia, wzajemne podejrzenia, niechęć, a z czasem szczera nienawiść okazały się nie do pogodzenia.

Czy to tylko węgierska specyfika? Może nie aż tak mocno wyrażany, jak u zaciętych Węgrów, ale podział oscylujący wokoło podobnej zasady funkcjonuje w dużych krajach Zachodu.

Duma i wstyd

Ten podział jest i u nas dziś podstawowy. Z jednej strony to tęsknota za silnym krajem i przywiązanie do tradycji. Wiara w budowę przyszłości na fundamencie dumy z najlepszej przeszłości. W związku z nią. Z drugiej strony, to modernizacja tworzona na bazie podsuwanych wzorców przez świat naszych aspiracji kulturowych – przede wszystkim Niemiec i instytucji unijnych. Przeprowadzana raczej na zaoranym gruzowisku tego co było, w którym lepiej nie grzebać.

Dziennikarski „salon” i „antysalon” do jakiegoś stopnia, choć oczywiście mocno karykaturalnie, odzwierciedlają ten podział społeczny. Mamy dziś w Polsce grupę adorującą teraźniejszość, i wstydzącą się wspólnej przeszłości. Która ulega od lat budowanemu przez wokołogazetowyborcze media poglądowi, że przeszłość ta jest wstydliwa, zła, a patrzenie w nią jest źródłem „obciachu”.

Mamy też grupę Polaków, autor tych słów niewątpliwie się do niej zalicza, która niezwykle krytycznie patrzy na teraźniejszość, niejako w nawiązaniu do przeszłości, która wskazuje, że możemy więcej.

Oczywiście to, która z tych grup jest tak naprawdę bardziej promodernizacyjna, można by się spierać. Ale na pewno pierwsza grupa odwołuje się przede wszystkim do patriotyzmu jako wiodącej emocji, druga ma w sobie sporo nie tyle z modernizatorów, co z artystycznych, czy architektonicznych „modernistów”, którzy uważali, że wiara w przyszłość powinna polegać na negacji przeszłości. Przy tym nazewnictwie też pozostańmy.

Do tej pory ten podział na „patriotów” i „modernistów” funkcjonował gdzieś w tle. Widać go było w trakcie sporów o Muzeum Powstania Warszawskiego, restytucję pamięci o partyzantach walczących z sowieckim systemem władzy, relacje polsko-żydowskie, politykę historyczną. We wszystkich tych sporach „patrioci” adorowali dumną przeszłość, niekiedy może ze zbyt nachalną ostentacja. „Moderniści” szukali w niej słabości, dziur. Typowa dla tej drugiej narracji jest krytyka „praktyczna” patriotyzmu. Otóż, jak się okazuje, nawet jak jakiś fragmentów wspólnej przeszłości nie da się potępić to ich przypominanie jest szkodliwe (np. szkodzi naszym relacjom zagranicznym). Jeśli nie, to – zdaniem „modernistów” - choć forma tego przypominania jest szkodliwa – klaksony w rocznicę powstania zakłócają porządek publiczny, bohaterowie są przedstawiani w sposób zbyt komiksowy, martyrologia źle wpływa na psychikę społeczną, a pomniki żołnierzy wyklętych zawsze się nie komponują architektonicznie.

Coś więcej niż czysty szalet

W pokoleniu piszącego te słowa druga narracja – „modernistyczna” - niewątpliwie zwyciężała. Była odreagowaniem państwowego „idealizmu” PRL i styropianowego etosu „Solidarności” i wyrazem kompleksów wobec dopiero co otwartego Zachodu, na tle którego polskie krzyże i groby miały być przecież źródłem zaściankowości. Wielkim zwycięstwem tej narracji były triumfy „europejskiej” Platformy Obywatelskiej – na którą właśnie pokolenie 30. i 40. latków przede wszystkim zagłosowało. To była wizja Polski przeciwstawianej „zaściankowemu” PiS: triumfalna radość z tego, że Polacy wyjeżdżają za granicę, że jesteśmy chwaleni przez instytucje europejskie, że poklepuje nas po plecach „zagraniczna prasa”, że cenią nas „rynki”.

Nic jednak nie jest wieczne. Zarówno co bystrzejsi wokołoplatformerscy politolodzy, jak i wspierające władzę media z przerażeniem zauważają, ze tracą młode pokolenie. Zwraca się ono w stronę „patriotów”. Co się stało?

Tego pokolenia modernizacja zapowiadana przez „modernistów” nie zadowoliła. Ono nie cieszyło się już jak Polacy z początku lat 90. fotokomórką i czystością w przydrożnej niemieckiej łazience. Co więcej, dorastając w bieżącym kontakcie ze światem naszych aspiracji zauważyło, że wcale nie jest on tak kosmopolityczny i wykorzeniony. Zobaczyło brytyjskie przywiązanie do tradycji, francuski kult państwa, amerykański patriotyzm, pobożność w rzekomo całkowicie zsekularyzowanych Niemczech. Zatęskniło też za własną historią. Wspaniałą, a przez mainstream skazywaną co najwyżej na margines. Zrozumiało, że dumę można budować na tym co się ma, a nie co się skopiuje od innych. Zażądało uczciwego rozliczenia, tak jak młodzi Niemcy żądali rozliczeń w 20 lat po wojnie. I w końcu, nie bez znaczenia była praca wielu osób i instytucji. „Patriotyzm” był z reguły w politycznej w defensywie, ale potrafił skutecznie zbudować kilka instytucji mających duży wpływ edukacyjny, jak Muzeum Powstania Warszawskiego czy IPN,  a także zrealizować sporo filmów, które były pokłosiem prezesury Bronisława Wildsteina w TVP.

Symbol nuklearny

Tak więc, podział trwa, i to trwa od lat. Smoleńsk go jednak wyprowadził na pierwszy plan. Zamienił coś toczącego się podskórnie w wybuch nuklearny. Bo i trudno o bardziej symboliczny, tragiczny moment, z którym obie strony musiały się skonfrontować. W niewyjaśnionych okolicznościach ginie prezydent i cała elita, dzieje się to na miejscu najbardziej tragicznej z narodowych kaźni, i na gruncie naszego największego wroga. „Patrioci” i „moderniści” musieli stanąć twarzą w twarz z sytuacją o niewyobrażalnej mocy.

Początkowo, przez moment, kilka chwil grozy i wzruszenia, mogło wydawać się, że wszyscy po prostu zostaną „patriotami”.Okazało się, że siła politycznych interesów, mediów, ale i zapewne zdolność racjonalizacji zawarta w obydwu wspomnianych postawach społecznych była silniejsza. Na początku były znicze, krzyż i łzy. Nader szybko pojawiły się jednak, tak aprobowane przez „modernistyczne” elity krzyże z puszek. Intelektualne krzyże z puszek ustawiała część owych elit. Druga strona odpowiedziała z adekwatną agresją. Oskarżeniami o udział, bądź przynajmniej intelektualną i moralną inspirację, do mordu prezydenta. To już nie był spór polityczny kilku dziennikarzy i posłów. Rysa na społeczeństwie zamieniła się w potężne pęknięcie. Większość jego świadomej politycznie części opowiedziała się po którejś ze stron barykady.

Bo i opowiedzieć się było bardzo łatwo. Wierzysz w zamach, czy wypadek? Odpowiadałeś na to pytanie i już byłeś po którejś ze stron. Odpowiedź „nie wiem” - taka jakiej udzieliłby niżej podpisany – też klasyfikowała do obozu „patriotów”. I słusznie.

„Moderniści” bowiem stanęli w obliczu Smoleńska przed większym problemem. Oczywiście dla „patriotów” śmierć dwóch prezydentów, wspaniałej pierwszej damy, elity, nie była czymś łatwym. Lali łzy. Unosili bezradnie pięści w górę szukając odpowiedzi na pytanie co się stało. Część z nich uczyniło z tego centralny punkt swojego życia o znaczeniu bliskim religijnego – dowodem smoleńskie miesiącznice, akcje „Solidarnych 2010”. I dla dużo mniej radykalnych „patriotów” było to wydarzenie o mocy symbolicznej formującej na całe życie. Przeżyli narodową tragedię. Ale pozostała im duma i poczucie słuszności ich postawy.

A „moderniści” musieli ten Smoleńsk wyprzeć. Obedrzeć z całej jego ważności, godności. Tragedię trzeba było zamienić w groteskę. Więc to po prostu musiał być wypadek, w dodatku zawiniony przez „typowe nasze wady”: bałagan, pijaństwo, głupotę, fanatyzm. Te, których się tak wstydzimy, których pełno w naszej historii, a przed którymi może nas uratować tylko Zachód, Unia Europejska, nowe prądy cywilizacyjne.

Kontrofensywa „modernistów”

„Modernistom” dłoń szybko podał rosyjska komisja badająca katastrofę, a potem polska – której wnioski nakazywano uważać za obowiązujące z mocą religijnego dogmatu. Sprzyjał temu oczywiście świat władzy i uzależniony od Platformy finansowo konglomerat propagandowy. Równocześnie Smoleńsk choć odebrał PiS grupę najlepszych ludzi, wzmocnił tę partię w tym sporze symbolicznym. Przecież to już dosłownie była sprawa tej samej krwi – dziedzictwo Jarosława Kaczyńskiego było niezaprzeczalne. Tym bardziej z perspektywy kilku lat beznadziejnie wygląda próba odwołania się do tego dziedzictwa przez rozłamową grupkę złożoną głównie z byłych współpracowników prezydenta Kaczyńskiego.

Dlatego też w tę symbolikę siły polityczne i propagandowe oparte na „modernistycznej” narracji musiały najmocniej uderzyć. Wbić ją w ziemię. Znowu zastosowano metodę „obciachu” i „zaścianka”, dodając do niej szaleństwo. Nawet oczywisty, wydawałoby się, postulat, jak budowa pomnika Lecha Kaczyńskiego, przedstawiano jako efekt fanatyzmu, nienawiści czy pogardy. Cynizm polityczny nakazujący za wszelką cenę zwalczać „patriotów”, przy najlepszej dla władz Warszawy i prezydenta Komorowskiego interpretacji, wygrał z elementarną przyzwoitością.

Ale tu znowu dało o sobie znać wyżej wspomniane przełamanie pokoleniowe. Na stadionach zamiast bluzgów pod adresem rywali jak grzyby po deszczu wyrastały napisy: „Smoleńsk pamiętamy!” Katastrofa smoleńska dała impuls do odrodzenia się konserwatywnego rynku mediów. Wielu do tej pory nieprzekonanych, niezaangażowanych, weszło w spór pokazując „modernistom” bądź to plecy, bądź pięści.

Jak to pokleić?

Spór „modernistów” i „patriotów” trwa dalej. Choć ci pierwsi dysponują zupełnie nieproporcjonalną siła polityczną, finansową i medialną (co dziś stanowi jedno) to „patrioci” są zdecydowanie bardziej zdolni do samoorganizacji, bardziej mobilni. Pięć lat po katastrofie inne wydarzenia historyczne i współczesne prądy znowu doszlusowały do pierwszego planu i według nich opowiadają się obie grupy. Ale tamta katastrofa (lub mord) wciąż jest kluczowym punktem odniesienia. To już nie chodzi o jej przyczyny, a o kwestię jej ważności.

Powyższy opis zawierał sporo uproszczeń. Przecież są osoby niewierzące w zamach, a dla których było to wydarzenie ważne i tragiczne. Zdarza się pewnie i postawa odwrotna. Są „moderniści” palący znicze na powązkowskim grobie ofiar katastrofy, i są „patrioci” głosujący na Platformę. Nie zmienia to jednak faktu, że pęknięcie społeczne najmocniej narysował 10 kwietnia 2010 roku. Dlatego zadane wcześniej pytanie „czy wierzysz w zamach?” dziś należałoby sformułować „czy Smoleńsk jest dla ciebie ważny?”

Ta linia, pęknięcie dzisiejszej Polski, które ukazały reakcje na katastrofę smoleńską, jest potężna. Ale daleko nam do sytuacji w niektórych innych krajach (vide Węgry), gdzie żyją po prostu dwa narody. Jednak „moderniści” i „patrioci”, przy swoich różnych systemach wartości, podejściu do religii, obyczajowości, kultury, będą się oddalać coraz bardziej. Zawierać we własnym gronie małżeństwa, wychowywać dzieci w osobnych szkołach, osobno pracować, mieć inne grupy w mediach społecznościowych.

Jak sprawić by tak nie było? Nie chodzi przecież o całkowitą likwidację którejś z postaw, ale odbudowę poczucia wspólnoty. Jak sprawić, by w przyszłości „modernista” przystanął z szacunkiem przy pomniku Lecha Kaczyńskiego, a „patriota” uznał owego „modernistę” za Polaka tej samej kategorii? Jak sprawić, by obaj – pomimo różnic – mieli poczucie wspólnego obywatelstwa nie tylko wpisanego w dowód osobisty? Warto o tym pomyśleć.

Artykuł w pełnej wersji ukazał się w najnowszym numerze kwartalnika „Rzeczy Wspólne”

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.