Kopacz i Komorowski bez teflonu. "Racjonalność nie najlepiej przystaje do nerwowości i chaotyczności pani premier lub wujowatości prezydenta"

fot. premier.gov.pl
fot. premier.gov.pl

Prezydent Komorowski nieustannie mnie w tej kampanii zaskakuje: dysponując aparatem administracyjnym, sporymi środkami, mając poparcie partii rządzącej i dobrą pozycję wyjściową – bo jego sposób sprawowania urzędu wpisał się nieźle w oczekiwania przeciętnego wyborcy wobec prezydenta RP – prowadzi kampanię zadziwiająco słabą i nieudolną. To konkluzja poczyniona z pozycji obserwatora polityki, abstrahuję od mojej oceny osoby Komorowskiego.

Koledzy publicyści mający kontakty w Pałacu Prezydenckim (ja nie mam) twierdzą, że to skutek przekonania – dziś już unieważnionego – że żadna kampania nie będzie potrzebna oraz przyzwyczajenia, że wszystkie wybory począwszy od 2007 roku wygrywały dla Platformy zaprzyjaźnione media. Tyle że okoliczności się zmieniły, a najważniejsi oponenci wystawili zaskakująco sprawnego kontrkandydata.

Mają sporo racji ci, którzy twierdzą, że jak dotąd to głównie Komorowski wyznaczał kolejne wątki kampanii. To prawda, tyle że samo wyznaczanie wątków niewiele daje, jeżeli przegrywa się kolejne starcia. Pierwszym wyraźnie zaznaczonym wątkiem była opowieść o panu prezydencie, który nie ma z kim przegrać, jest sam na czele stawki, a dopiero gdzieś tam, daleko przemykają jakieś mało ważne postaci. Czeladnicy. Tę, jak to się mówi, narrację dałoby się być może utrzymać niemal do samej pierwszej tury, ale to wymagałoby konsekwencji i dobrze zaplanowanej kampanii. Ponieważ jednego i drugiego Komorowski nie ma, więc wkrótce opowieść o mistrzu i czeladniku się skończyła. Dziś nie ma wątpliwości, że główna stawka wyścigu to kandydaci PO i PiS. Tak sytuację widzi również elektorat samego Komorowskiego.

Po stronie urzędującego prezydenta widzieliśmy mnóstwo mocno nieudolnych działań, od infantylnego słowotoku na Twitterze, poprzez pocieszny hołd prezydentów miast czy zaskakujące wypowiedzi publiczne („współczuję rodzinom, bo nie wiadomo jeszcze, kto zginął”), aż po kompromitujące spotkania pustych bronkobusów z pustymi placami w odwiedzanych miejscowościach. Oczywiście wszystkie te wydarzenia jako mniej lub bardziej kompromitujące odbierają przede wszystkim osoby już wcześniej niechętne Komorowskiemu. Jednak można założyć, że nawet jego zwolennicy – poza twardym elektoratem PO – dostrzegają, że nie ma w tym odpowiedniej dawki powagi, profesjonalizmu, że potencjalnie można panu prezydentowi przypiąć łatkę obciachu, a to dla polityka bardzo niszczące. Z ulicznych sond, które są bardzo dobrym źródłem wiedzy o tym, jak polityków widzi elektorat i czego od nich oczekuje, bardzo często powtarzają się słowa o „powadze” jako koniecznym u kandydata warunku.

Teraz otoczenie Komorowskiego podjęło próbę narzucenia przeciwnikowi własnej definicji rywalizacji, ogłaszając, że jest to spór między Polską racjonalną a radykalną. I znów – jest to próba zaskakująco wtórna i zapewne nieskuteczna. Gotów jestem założyć się, że pozostanie bez większego wpływu na sondaże przedwyborcze. W gruncie rzeczy to powtórzenie koncepcji polaryzacji, realizowanej przez Tuska, zapewne z dużym udziałem Igora Ostachowicza, w najlepszych dla PO czasach. To mogło działać, szczególnie w czasie po 10 kwietnia, gdy główną twarzą PiS był cieszący się dużą nieufnością Antoni Macierewicz. Mogło się sprawdzać nawet jeszcze na początku 2014 roku w obliczu rozpoczynających się niepokojów na Ukrainie. Ale dziś nie ma już Tuska, są nieudolna i mało sprawna intelektualnie Ewa Kopacz oraz rozleniwiony i chaotyczny Bronisław Komorowski.

Tekst Komorowskiego w „Gazecie Wyborczej” jest dramatycznie słaby, zbicie postawionych w nim argumentów byłoby dziecinnie proste, ale zajmowanie się nim nie ma sensu, bo wyborów, zwłaszcza prezydenckich, nie wygrywa się takimi artykułami, tylko siatką haseł i skojarzeń, jakie budzą kandydaci. Dlatego zaproponowany przez Komorowskiego podział mógłby się nawet sprawdzić – w końcu kto nie woli być racjonalny niż radykalny – gdyby nie fakt, że brakuje mu punktu zaczepienia.

Nawet najsprawniejsza narracja musi mieć jakąś, choćby pozorną podstawę. Tusk taką podstawę potrafił stworzyć zręcznymi manipulacjami, sposobem mówienia do Polaków, umiejętnym żonglowaniem tematami zastępczymi. Potrafił wydawać się racjonalny, stając naprzeciwko Kaczyńskiego, Brudzińskiego czy Macierewicza. Dlatego był trudnym przeciwnikiem. Inna sprawa, że zniknął z pola walki, gdy wyczuł, że potencjał tej gry ulega wyczerpaniu.

Ani Kopacz, ani Komorowski tego nie potrafią. Za wiele w ich postępowaniu powodów do kpiny, nie są pokryci warstwą teflonu, która chroniła Tuska. Racjonalność nie najlepiej przystaje do nerwowości i chaotyczności pani premier lub wujowatości prezydenta. I to właśnie w sferze prostych skojarzeń i haseł, które oddziałują na większość elektoratu.

Żeby nie było tak słodko – nad Andrzejem Dudą i jego zwolennikami wciąż wisi to samo niebezpieczeństwo: popadnięcia w samozadowolenie, demobilizacji lub ulegnięcia złudzeniu, że zwycięstwo jest już praktycznie przesądzone. To zagrożenie może wzrosnąć zwłaszcza po dostarczeniu dziś do PKW ponad półtora miliona podpisów, co jest liczbą faktycznie imponującą w porównaniu z 250 tys. Bronisława Komorowskiego. Warto jednak uświadomić sobie, że to tylko podpisy – nie głosy.

Zdeklarowani zwolennicy PiS, którzy już dziś upajają się zwycięstwem swojego kandydata, powinni pamiętać, że łatwo popełnić ten sam błąd, który – jak się wydaje – popełnili sztabowcy PO i wielu jej sympatyków: utracić zdolność do widzenia politycznej rzeczywistości oczami niezaangażowanego, przeciętnego wyborcy.


Więcej o szansach B. Komorowskiego, A. Dudy i pozostałych kandydatów i specyfice kampanii prezydenckiej w Polsce mówi Ludwik Dorn w najnowszym numerze tygodnika „wSieci”.

wSieci” - Największy konserwatywny tygodnik opinii w Polsce  w sprzedaży także w formie e-wydania.

Szczegóły na:http://www.wsieci.pl/e-wydanie.html

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych