Euroarmia to pierwszy krok do destabilizacji NATO

Czytaj więcej Subskrybuj 50% taniej
Sprawdź
fot. PAP/EPA
fot. PAP/EPA

Móc to chcieć, a chcieć to móc. Jest parę takich krajów w Europie, które by chciały, ale nie mogą, i mogłyby, ale nie chcą. Rzecz dotyczy starego jak Unia Europejska pomysłu stworzenia tzw. euroarmii. Po co to komu? Czemu miałoby służyć? I czy w ogóle byłoby zdolne czemuś służyć?

Żeby odpowiedzieć na te pytania trzeba zacząć od upadku żelaznej kurtyny i… Stanów Zjednoczonych.

Musimy postępować na tyle unilateralnie, na ile to możliwe i na tyle multilateralnie, na ile to konieczne,

brzmiało credo polityczne prezydenta Billa Clintona.

Jesteśmy wielkim, niezbywalnym narodem, patrzącym daleko w przyszłość,

uzupełniała szefowa dyplomacji w jego gabinecie Madeleine Albright. O „wieku Ameryki” pisał już słynny wydawca, Henry Luce, w magazynie „Life” z 1941r. Waszyngton awansował do roli centrum światowej polityki, choć nie do końca byli o tym przekonani nawet gospodarze Białego Domu. Jeszcze w 1992r. Clinton przekonywał rodaków, że będzie „narodowym prezydentem” i zajmie się głównie ożywianiem gospodarki, rynkiem pracy i sprawami socjalnymi. Jednak upadek ZSRR i polityczno-gospodarczy rozkład Rosji postawił USA w roli jedynego supermocarstwa. Clinton wykorzystał sposobność przejęcia batuty w orkiestrze polityki zagranicznej i, wbrew wcześniejszym zapowiedziom, stał się „prezydentem międzynarodowym”.

Było to o tyle łatwe, że Europa, która stworzyła wspólnotę gospodarczą, w kwestiach szeroko pojętej polityki zagranicznej nie potrafiła mówić jednym głosem. „Niemoc UE w Bośni wykazała, że nie jest ona gotowa ani zdolna do pełnienia roli porządkowego nawet na własnym kontynencie”, pisał w kontekście konfliktu bałkańskiego prof. Benjamin Schwarz z nowojorskiego World Policy Institut. I miał rację.

Dyrygentura w polityce globalnej przypadała USA w ubiegłym stuleciu aż trzykrotnie: po obu wojnach światowych i po bankructwie komunizmu. W 1918r. prezydent Thomas Woodrow Wilson, współtwórca Ligii Narodów i późniejszy noblista, ogłosił swój 14 punktowy program pokojowy, jednak po zakończeniu I wojny Amerykanie zredukowali armię i skoncentrowali się na wydobywaniu swojego kraju z recesji gospodarczej. Zmianę kursu wymusiły faszystowskie Niemcy i Japonia; jak analizował Paul Kennedy, szef International Security Studies w Yale, w latach czterdziestych jedynie USA dysponowały odpowiednim potencjałem przemysłowym, by przeciwstawić się zagrożeniom w Europie i na Pacyfiku. Nie ulega wątpliwości, że bez zaangażowania Amis mapa świata wyglądałaby dziś zapewne inaczej. Nieprzypadkowo siedziby ONZ, Banku Światowego i Międzynarodowego Funduszu Walutowego znalazły się akurat w Nowym Jorku i Waszyngtonie.

Szeryf globalnej wioski

Popularny przed laty slogan „Pax Amerikana” roztrwoniony został w Wietnamie. Odbudowa dawnego wizerunku i nowe rozdanie ról na międzynarodowej scenie nastąpiło dopiero w latach dziewięćdziesiątych, po załamaniu się bipolarnego podziału geopolitycznego między supermocarstwa USA i ZSRR, oraz po wybuchu wojny w Zatoce Perskiej. Co prawda w chwili napaści Iraku na Kuwejt i interwencji USA, w scalonych już Niemczech wyległo na ulice w Bonn ćwierć miliona demonstrantów z hasłami „Amis go home” i „Żadnej krwi za ropę”, jednak Waszyngton szybko uporał się z tą pacyfistyczną histerią: wywiad USA ujawnił niemiecki „eksport śmierci” - listę kilkudziesięciu fabryk pomagających w uzbrojeniu państw objętych międzynarodowym embargiem. Kanclerz Helmut Kohl ratował reputacje republiki transferem finansowym na potrzeby US Army. Fakt ten można uznać za pierwszą dobrowolną składkę na rzecz nowego szeryfa globalnej wioski. Pieniądze są jednym z ważnych instrumentów w polityce zagranicznej USA. Z jednej strony pozwalają utrzymać przewagę technologiczną i wojskową, z drugiej dają możliwość wywierania nacisku na sojuszników, nieskorych do plątania się w konflikty poza własnym terenem. Presja Amerykanów w sprawie dotrzymania embarga wobec Iranu doprowadziła niemal do kryzysu międzykontynentalnego. Niemcy sprzedawali wówczas Teheranowi towary i usługi budowlane za 4 mld marek rocznie. W 1996r. senator Alfonso D„`Amato w imieniu administracji Clintona groził nawet szefowi Westdeutsche-Landesbanku Friedelowi Neuberowi „eksmisją z rynku USA”. Jego bank chciał kredytować irańskie inwestycje. Ówczesny szef dyplomacji RFN Klaus Kinkel oskarżał Amerykanów o prowokowanie konfliktów z Europą, zaś przewodniczący Komisji UE Jacques Santer pod wpływem Bonn i Paryża groził Waszyngtonowi złożeniem skargi na USA w Światowej Organizacji Handlu. Ostatecznie jednak skończyło na napinaniu mięśni i Europa podporządkowała się woli Ameryki. Nie na długo. Zwłaszcza w Bonn i Paryżu narastał opór przeciw - jak to formułowano - „jednowładztwu USA”.

Zakładnik weta

Krytycy Clintona znad Renu i Sekwany zarzucali mu lekceważenie struktur międzynarodowych, w tym ONZ. W odpowiedzi, republikański przewodniczący senackiej komisji spraw zagranicznych Jesse Helms, głośno zaproponował prezydentowi USA wystąpienie „z tej sparaliżowanej, bezużytecznej organizacji”, a kilkunastu kongresmenów złożyło nawet stosowną petycję w tej sprawie. Amerykanie domagali się zmian w Karcie Narodów Zjednoczonych, reformy Rady Bezpieczeństwa, zwłaszcza zniesienia prawa weta. Potwierdzeniem „bezużyteczności” międzynarodowych gremiów dla zwolenników unilateralizmu USA była blokada interwencji zbrojnej w Kosowie. Dla przypomnienia, Waszyngton zdecydował się na akcję wojskową na własną rękę. Szef American Enterprise Institute John Bolton uzasadnił któtko: „W świetle konstytucji USA porozumienia międzynarodowe mają znaczenie polityczne, ale nigdy prawne”.

Po upadku żelaznej kurtyny celem USA było przekształcenie NATO z paktu obronnego we wspólnotę interesów politycznych na świecie. Teren operowania sojuszników miał obejmować ataki prewencyjne i wykraczać poza granice państw członkowskich. NATO „nie może być zakładnikiem weta tego czy innego kraju”, przekonywała sekretarz stanu Madeleine Albright. Urodzona w żydowskiej rodzinie w Czechosłowacji szefowa dyplomacji USA, której rodzina została tragicznie doświadczona w obozie koncentracyjnym w Theresienstadt (Terezinie), brała pod uwagę nie tylko sprzeciwy Rosji czy Chin w polityce światowej USA, lecz także destrukcję Francji i Niemiec w stosunkach transatlantyckich z cała Europą. „Ona mówi po czesku i po polsku, ale nie po niemiecku”, ubolewali politycy w RFN.

Antyamerykańskie nastroje udzielały się także niektórym sąsiadom Niemiec. Przedstawiciel Holandii w NATO i sekretarz generalny Unii Zachodnio-Europejskiej (UZE) Wim van Eekelen protokolarnie podtrzymywał, że Europejczycy powinni współdziałać z Amerykanami, lecz zaraz dodawał, że „muszą mieć też możliwości dokonywania samodzielnych operacji”. Po objęciu władzy w RFN przez lewicę, kanclerz Gerhard Schröder przystąpił do konkretyzowania planu „usamodzielniania się Europy” na własna modłę.

Francusko-niemiecka „lokomotywa”

Na Konferencji Polityki Bezpieczeństwa w Monachium minister obrony RFN Rudolf Scharping, wcześniej kandydat na kanclerza oznajmił: „NATO nie było, nie jest i nigdy nie będzie instrumentem globalnego interwencjonizmu”, co zwiastowało początek demontażu mostu transatlantyckiego przez koalicję SPD-Zielonych. Teoretycznie szanse wypracowania wspólnej polityki przez lewicowe rządy, sprawujące wówczas władzę w 13 na 15 krajów UE były tak duże, jak nigdy wcześniej. Brytyjski premier Tony Blair i jego francuski kolega Lionel Jospin wydali nawet komunikat, że są za większą samodzielnością Europy i akcjami wojskowymi również bez udziału US Army. Ze strony Blaira była to gra, nie chciał bowiem, aby Zjednoczone Królestwo straciło wpływy w Europie na rzec Francji i Niemiec. Jak powtarzano w Berlinie i Paryżu, „kraje UE nie chcą być narzędziem Ameryki”.

Te nie tak odległe aspiracje Europy ciągniętej przez francusko-niemiecka lokomotywę przybierały niekiedy wręcz naiwną, karykaturalną formę. Gdy szef dyplomacji w rządzie Schrödera Joschka Fischer z pacyfistyczno-ekologicznej partii Zielonych zaproponował, by NATO jednostronnie zrzekło się ataku atomowego, politycy w Waszyngtonie osłupieli z wrażenia. Dla USA był to kolejny dowód dyletantyzmu Europy w polityce bezpieczeństwa. Państwa unii nie potrafią nawet porozumieć się co do sposobów rozwiązania problemów regionalnych, a chcą pouczać Stany Zjednoczone co powinny robić w polityce globalnej, pokpiwano za oceanem. „Niemiecko-francuska” Europa chce większych wpływów, lecz to nie Europejczycy przygotowali porozumienia dla Bośni podpisane w Dayton i nie oni zapobiegli np. eskalacji kryzysu północnokoreańskiego… Dla Tajwańczyków z małej Formozy, Chin, Korei, Pakistanu, Indii, krajów arabskich czy Rosji liczy się nie siła UE lecz USA, choć paradoksalnie liczba żołnierzy w Europie jest dwukrotnie większa niż armii Stanów Zjednoczonych, Europa nie ma spójnej polityki międzynarodowej, własnej polityki bezpieczeństwa, ani środków do operowania w skali globalnej - odpowiadali amerykańscy politycy. Może nie ma, ale będzie miała, pomrukiwali Niemcy i Francuzi i to z ich inicjatywy na szczycie UE w Kolonii (w 1999r.) wymyślono powołanie „ministra” spraw zagranicznych Europy. Wybór padł na ustępującego szefa NATO Javiera Solanę, który zaczął urzędowanie z nowym tytułem …wysokiego przedstawiciela do spraw wspólnej polityki zagranicznej i bezpieczeństwa. Pełnił tę funkcję przez dziesięć lat i to w zasadzie wszystko, co można powiedzieć o międzynarodowej roli „ministra” spraw zagranicznych Europy. Drugim, ważnym postanowieniem kolońskiego szczytu było przekształcenie Unii Zachodnioeuropejskiej (UZE) w… „zbrojne ramię” wspólnoty. Oficjalnie odtrąbiono to jako „sukces”, nieoficjalnie już wtedy politycy różnych krajów UE szeptali na korytarzach off the record, nam, komentatorom akredytowanym na szczycie, że wyjdą z tego nici. Prócz RFN i Francji, członkami UZE zostały Belgia, Grecja, Hiszpania, Holandia, Luksemburg, Portugalia, Wlk. Brytania i Włochy. Funkcjonowanie tego dziwnego tworu sprowadzało się do opracowywania i wymiany papierowych, notabene niedokładnych i zdezaktualizowanych raportów o potencjale wojskowym poszczególnych krajów UZE, rozwiązanej formalnie w 2010r.

„Fuck Bush”

Nie był to notabene pierwszy plan powołania europejskiego paktu obronnego zrodził się już w powojennych latach i upadł w 1954r. z powodu sprzeciwu Francji wobec uzbrojenia Zachodnich Niemiec. Ale to już historia. Choć każdy z innych pobudek, Paryż i Bonn stały się z czasem partnerami. Zaczynem euroarmii miała być uzgodniona przez Niemcy i Francję w langwedockiej Tuluzie rozbudowa eurokorpusu i przygotowanie go do misji wojskowych UE. Do tej inicjatywy dołączyły pokrótce tylko trzy kraje: Belgia, Luksemburg i Hiszpania. Polska brała udział w szkoleniach i ma stać się pełnoprawnym członkiem eurokorpusu w 2016r. Jednak o samodzielnych operacjach tej formacji nie ma mowy - jak do tej pory służy ona w misjach NATO i ma m.in. wejść w skład tzw. grupy szybkiego reagowania sojuszu.

Europa ma w polityce międzynarodowej te same apetyty co USA, lecz nie te same zęby. Były doradca prezydenta George„`a Busha, David Gompert zarzucał Niemcom i Francji, że podczas gdy jego kraj dąży do integracji, Europa ciągnięta przez francusko-niemiecki tandem przejawia tendencje izolacjonistyczne, choć Amerykanie nie raz bronili interesów Starego Kontynentu. „Horyzont Stanów Zjednoczonych jest globalny, zaś Europy co najwyżej regionalny”, kwitował Gompert.

Nie da się ukryć, że przy braku możliwości polityczno-wojskowych unia nie jest w stanie wyręczyć „szeryfa globalnej wioski”, ani nawet podołać wyzwaniom w bezpośrednim sąsiedztwie. Dla Moskwy w tych kwestiach nie liczy sią ani Francja, czy Wielka Brytania, dysponujące bronią atomową, ani Niemcy, które jej nie mają. Owszem, na terenie RFN znajdują się rakiety z głowicami atomowymi, jednak w amerykańskich bazach, które niejeden polityk lewicy czy zielonych chciałby wyekspediować za ocean. Za rządów kanclerza Schrödera ich stosunki bilateralne legły w gruzach. Podczas ostatniej wizyty prezydenta USA w Berlinie przez stolicę Niemiec przetoczyły się demonstracje z transparentami „Fuck Bush”…

Schröder otwarcie rozprawiał o NATO, jako bezużytecznym anachronizmie, który należałoby rozwiązać. Wraz z prezydentem Francji Jacquesem Chirakiem próbował zmontować nową oś, łączącą Paryż-Berlin i Moskwę. Efektem tych działań był podział na „starą” i „nową” Europę. Bliski socjaldemokratom tygodnik „Der Spiegel” rozpisywał się, jak to „przedstawiciele UE obawiają się, że po wstąpieniu Polski do wspólnoty Waszyngton zyska w Warszawie bezpośredni wgląd w tajne dokumenty z Brukseli i innych stolic UE”… Powodem do tych obaw mała być, zdaniem „Spiegla”, „wielka otwartość i wdzięczność Polaków za wsparcie USA w przyjęciu do NATO”. Polska okrzyknięta została mianem konia trojańskiego Ameryki w UE. Strategicznym partnerem i najbliższym przyjacielem kanclerza Schrödera stał się „kryształowo czysty demokrata”, prezydent Rosji Władimir Putin.

Euroarmia z Marsa

Kanclerz Angela Merkel dokonała radykalnego zwrotu w polityce zagranicznej Niemiec i odgruzowała stosunki z USA. Sojusz transatlantycki jest dla niej, jak podkreśla, „niepodważalnym fundamentem europejskiej stabilizacji”. Podobnie postąpił były prezydent Francji Nicolas Sarkozy, który na powrót wprowadził swój kraj do NATO. Jak mawiają Niemcy, so weit so gut (na razie wszystko w porządku), ale polityka to nie jest rozdział zamknięty. Już na przykładzie Gruzji, a przede wszystkim w obliczu wojny na Ukrainie, czyli na granicy Polski, UE i NATO, widać, na co stać, a raczej, na co nie stać Europy. Czy jej polityczną samodzielność, w tym zdolność obronną zagwarantuje odkurzony pomysł z euroarmią? Nie. Ani teraz, ani w przewidywalnej przyszłości. Przeciwnie, euroarmia to pierwszy krok do destabilizacji NATO. Następnym byłby rozpad sojuszu.

Europa nie mówi jednym językiem. Niby od czasu uzgodnień na kolońskim szczycie UE ma wysokiego przedstawiciela do spraw polityki zagranicznej i bezpieczeństwa, są to jednak tylko małokalibrowi figuranci. Po Santerze funkcję tę objęła wykpiwana, szara jak mydło brytyjska baronessa Catherine Ashton, którą w 2014r. zastąpiła bezbarwna Włoszka Federica Mogherini (za młodu działaczka komunistycznej młodzieżówki). Biorąc pod uwagę samowolne podjęcie przez kanclerz Niemiec Angelę Merkel i prezydenta Francji Françoisa Hollande’a de facto bezpłodnych i poniekąd upokarzających dla Europy negocjacji z Rosją w sprawie wojny na Ukrainie, Mogherini może uchodzić za „minister znikąd”.

Lekarstwem na chroniczną niemoc UE w polityce zagranicznej i bezpieczeństwa ma być wyciągnięty z lamusa przez luksemburskiego polityka, szefa Komisji Europejskiej Jeana-Claude’a Junckera pomysł budowy armii europejskiej. Aż ciśnie się na usta kolokwializm: kpi, czy o drogę pyta? Czym ma być ów twór? Po co to komu? Czemu miałoby służyć? I, czy w ogóle byłoby zdolne czemuś służyć?

Pytań jest wiele, ale to podstawowe brzmi: czy euroarmia ma zastąpić NATO, czy też stanowić element sojuszu? Jeśli to pierwsze, odpowiedź jest oczywista: zastąpić nie jest i nie będzie w stanie. Jeśli to drugie, to do czego miałaby być wykorzystana? I w tym przypadku sprawa jest jasna: euroarmia nie może i nie zastąpi narodowych sił zbrojnych państw członkowskich sojuszu.

Dla Polski, biorąc pod uwagę postawę niektórych państw UE wobec Rosji, skłonnych do rozparcelowania Ukrainy na rzecz świętego spokoju i robienia lukratywnych interesów z Rosją, w tym na sprzedaży uzbrojenia, propozycja stworzenia euroarmii może wydawać się wręcz niebezpieczna. Na szczęście, tylko teoretycznie, gdyż jej realizacja w dzisiejszej Europie jest tak samo możliwa, jak budowa swimming pool z palmami dla turystów na Marsie.

Móc to chcieć, a chcieć to móc… Komentarze naszych polityków do dywagacji wiejskiego listonosza o euroarmii nie powinny zatem wykraczać poza bon ton, zgodny ze sztuką dyplomacji: porozmawiamy, gdy ta idee fixee przybierze realne kształty.

Dziękujemy za przeczytanie artykułu!

Najważniejsze teksty publicystyczne i analityczne w jednym miejscu! Dołącz do Premium+. Pamiętaj, możesz oglądać naszą telewizję na wPolsce24. Buduj z nami niezależne media na wesprzyj.wpolsce24.

Autor

Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24 Wspieraj patriotyczne media wPolsce24

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych