Piechociński stał się idolem mediów Putina, a PSL kocha Rosję. Czy to przymusowa miłość?

Czytaj więcej 50% taniej
Subskrybuj
fot. ansa/wPolityce.pl
fot. ansa/wPolityce.pl

Totalna klęska polityki rządzącej PO wobec Rosji jest oczywista i bardzo spektakularna. Ale równie spektakularna i mocno zadziwiająca jest bezwarunkowa i wyglądająca na wieczną miłość PSL, koalicjanta PO, do Rosji i jej władz. Politycy PO mylili się w ocenie Putina i jego polityki na wszystkich polach, a nawet bardziej. A wszystkich, którzy im te błędy przez ostatnie lata wypominali, były premier Donald Tusk oraz obecna szefowa rządu Ewa Kopacz wyzywali od podżegaczy wojennych, rusofobów i szaleńców. Teraz PO przynajmniej udaje, że przejrzała na oczy, natomiast PSL kocha Rosję Putina niezmiennie. Nic zatem dziwnego, że Janusz Piechociński, prezes partii i wicepremier w rządzie Kopacz, został bohaterem rządowej rosyjskiej telewizji.

Piechociński nie musiał się nawet wysilać, by stać się dla kremlowskiej propagandy pewnym użytecznym typem człowieka, o jakim mówił niejaki Lenin. Typowym dla siebie pokrętnym językiem Piechociński dał do zrozumienia, że Ukraina w zasadzie stoi na krawędzi katastrofy i rozpadu państwa. Formalnie mówił o rozpadzie gospodarki, ale dodane do tego jego rozważania o możliwej wielkiej fali uchodźców do Polski oznaczają, że ukraińskie państwo też się rozpada. Dla kremlowskiej propagandy to miód i maliny, bo przecież od zawsze twierdzi ona, że Ukraina to nie państwo, zaś Ukraińcy to nie naród. A obraz Ukrainy, która się rozpada, gnije i kończy nie znika z najważniejszych rosyjskich mediów. Piechociński stał się więc w Rosji bohaterem, ale dla polskiej polityki i naszych narodowych interesów odgrywanie takiej roli to hańba, wstyd i granda o ogromnych konsekwencjach.

Różni politycy PSL od początku agresji Rosji na Ukrainę zalecali niedrażnienie Putina, bo jeśli się tego nie robi, ten dobrodziej i zbawca ludzkości oraz polskiego włościaństwa podobno to docenia. I premiuje, np. otwierając rosyjski rynek dla polskich produktów, a przynajmniej niczego nie blokując. Było więc jasne, że politycy PSL są w stanie zaoferować Putinowi wszystko, co tylko się da w zamian za sprzedawane na wschód przez ich politycznych klientów i zwolenników jabłka, wędliny czy sery. Można by twierdzić, że to wyraz pragmatyzmu partii Piechocińskiego, gdyby nie to, że od kilkudziesięciu lat jest ona niezmiennie rozkochana w Rosji i kierunek wschodni to – mówiąc językiem bohaterów „Seksmisji” – dla niej jedyne miejsce, gdzie istnieje cywilizacja. Gdy się temu bliżej przyjrzeć, okazuje się, że ludzie powiązani z PSL prowadzą na wschodzie mnóstwo różnych geszeftów i od dziesięcioleci te geszefty są horyzontem ich polityki. Najczęściej nie ma to nic wspólnego z interesem Polski albo jest z nim ewidentnie sprzeczne, ale – jak śpiewał Kazimierz Grześkowiak – „ważne to je, co je moje”. Peeselowcy i tak wszystko tłumaczą interesem Polski, a jest on tym większy, im faktycznie jest mniejszy, a wręcz zerowy.

Warto przypomnieć epokowe rokowania w sprawie dostaw gazu z Rosji do Polski prowadzone w 2010 r. przez ówczesnego wicepremiera Waldemara Pawlaka. Warunki cenowe były najgorsze w Europie, a przez uwiązaniem Polski do rosyjskiej rury na wieczność uchroniła nas interwencja Komisji Europejskiej, bo Pawlak był gotów oddać nas w niewolę Gazpromu do 2037 r. (ostatecznie umowa jest ważna do roku 2022). Po drodze negocjatorzy dowodzeni przez Pawlaka darowali Rosjanom ich zobowiązania z tytułu tranzytu oraz podpisali koszmarną umowę uzupełniającą na dodatkowe dostawy 2 mld m sześc. gazu, który wcześniej dostarczała firma RosUkrEnergo. Dlaczego Pawlak to podpisał, Tusk zaakceptował, a PSL ogłosił wydarzeniem na miarę Zjazdu Gnieźnieńskiego, można się tylko domyślać. W każdym razie było to potwierdzenie ślepej, a właściwie wyłącznie interesownej miłości PSL do Rosji.

Już w latach 1994-1995 peeselowscy ministrowie Lesław Podkański i Jacek Buchacz wyprowadzili spod kontroli skarbu państwa majątek wart 500-800 mln zł i ulokowali w Polskim Funduszu Gwarancyjnym, Międzynarodowej Korporacji Gwarancyjnej oraz Chemii Polskiej. Firmy te, funkcjonujące w tzw. trójkącie Buchacza, stały się lennem cwaniaków z PSL, który prowadzili przeróżne geszefty na wschodzie. Cwaniaki miały dostęp do wielkiej kasy i możliwość dopuszczania do konfitur innych cwaniaków, swoich kumpli. Wszyscy oni opowiadali o wielkich kokosach, jakie można zrobić na handlu, głównie z Rosją, tyle tylko, że te kokosy znajdowali w pieniądzach wniesionych przez spółki skarbu polskiego państwa. Do dziś nie wiadomo, gdzie te pieniądze się faktycznie podziały i ile z nich przejęli cwaniacy, którym geszefty z Rosją służyły wyłącznie za parawan. W Rosji po prostu znaleźli równych sobie geszefciarzy, z którymi prowadzą interesy, o których nic nie wiadomo, że Polska coś z tego ma. Jest zresztą charakterystyczne, że za jakie interesy w Rosji PSL się zabierze, traci na tym polskie państwo, czyli podatnicy, a zyskują cwaniacy z ludowej partii.

Nie jest możliwe, żeby geszefty ludzi PSL w Rosji mogły funkcjonować bez wiedzy tajnych służb Putina, a najpewniej także bez ich udziału, bo w Rosji służby pojawiają się prawie w każdym interesie. Rodzi się zatem pytanie, co rosyjskie służby wiedzą o ludziach, którzy pod parasolem PSL prowadzą w Rosji interesy. A że tam nic jest normalne i że korupcja jest powszechna, to właściwie aksjomat. A jeśli prowadzi się takie interesy w Rosji i wchodzi w tak dziwne układy z Rosjanami, jest właściwie oczywiste, że stwarza się setki okazji do zbierania haków i posługiwania się nimi. I tu rodzi się pytanie o to, czy miłość do Rosji jest szczera i spontaniczna, czy może stymulowana, a nawet wymuszana przez te haki. Jeśli prawdziwy jest wariant pesymistyczny, żadna miłość nie dziwi, w tym do Putina. Podobnie jak nie dziwi trwałość tej miłości. Ale to już jest temat na inną opowieść, a właściwie sprawa dla kontrwywiadu i CBA.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych