Władza i środowiska „okołorządowe” oraz medialne przybudówki drżą w gorączce nadziei, że Jarosław Kaczyński szykuje się do rychłego odejścia. Spodziewany zysk z takiego obrotu sprawy opierają na przekonaniu, że odejście szefa spowoduje rozpad PiS i już nic nie stanie na drodze do świetlanej przyszłości establishmentu III RP. Jakby zwolennicy po odejściu lidera znikali w jakiejś czarnej dziurze. Antypisowski front uwierzył po prostu we własną narrację, że Kaczyński stworzył sektę, która bez niego nie może istnieć. To się nazywa pułapka życzeniowego myślenia.
Z drugiej strony cierpią męki niepewności, że taki stan spoczynku może być tylko taktycznym zagraniem, że szef PiS przycupnie sobie na tylnym siedzeniu i stamtąd będzie sterował całokształtem. A partia pozbawiona jego „piętna”, przynajmniej formalnie, pójdzie po władzę, jak po swoje. Trzeba przyznać, że tu całkiem nieźle kombinują, bo wiedzą, że Kaczyńskiemu nigdy nie imponował splendor czy żyrandol. Jak tu ufać politykowi, który nie gra na siebie? – zdaje się pytać skonfundowana michnikowszczyzna. Doskonale zdają sobie sprawę, że Kaczyński jest zdolny zrezygnować z premierostwa, jeśli zajdzie taka potrzeba, jeśli to może zwiększyć skalę sukcesu wyborczego jego ugrupowania. I tu dochodzimy do pierwszego bólu głowy antykaczyzmu.
Kaczyńskiemu w polityce chodzi o coś bardzo ważnego i bynajmniej nie jest to osobisty sukces
Sedno sprawy świetnie ujął niegdyś Jacek Żakowski w czasach, kiedy jeszcze nie popadł w stupor zwany potocznie syndromem Słońca Peru:
Jarosław Kaczyński nie uprawia polityki, lecz metapolitykę. Nie uprawia jej po to, żeby zdobyć władzę, choć władza jest mu w jakimś stopniu potrzebna. Nie zdobywa też władzy, by rządzić, chociaż możliwość rządzenia sprzyja jego celom. I nie rządzi po to, by reformować gospodarkę czy państwo. To by go chyba nużyło, chociaż reformy mogą służyć jego celom. Jego metapolityczne ambicje sięgają dużo dalej. On chce zmienić Polskę, a kluczem do tej zmiany jest redefinicja sceny politycznej.
Właśnie w tej dezynwolturze wobec własnej sławy i chwały, a jednocześnie w owych metapolitycznych ambicjach tkwi podstawowy problem antykaczyzmu – Kaczyński stanowi realne zagrożenie, a nie można go w zasadzie zneutralizować ani skaptować żadnymi dostępnymi metodami. Ten sam Żakowski, kiedy pisze, że „Kaczyńscy mogli porządzić już w 1991 roku”, to także dotyka sedna – mogli, ale przez głowę im nie przeszło, żeby sobie „porządzić” dla splendoru. Dla macherów od manipulacji sceną polityczną Kaczyński jest zatem nie do uchwycenia. Nie można go przekupić dobrem materialnym, ponieważ kieruje się wartościami, które tę możliwość bardzo stanowczo eliminują. Nie skusi się go zaszczytem czy stanowiskiem, bo rządzenie jako emocjonalna potrzeba go nie kręci. Sam wykreował dwóch prezydentów oraz kilka rządów, zatem i z tej strony jest nieprzemakalny na wpływy i pokusy żyrandola.
A ponieważ w życiu niczego nie ukradł, nic nie sprzeniewierzył – ba! – nie napił się nawet porządnie, żeby go nagrać na taśmę, więc i zaszantażować go nie sposób. Liczne trybunały, komisje oraz redakcje wielokrotnie przenicowały jego życie i karierę polityczną od podszewki, nie udowadniając winy w żadnym przypadku. Jeśli zatem chodzi o demokratyczne metody obłaskawiania przeciwników politycznych, Jarosław Kaczyński jest nieosiągalny dla establishmentu III RP. Zważywszy zaś, że ma zarówno umiejętności, jak i narzędzia, żeby polską scenę polityczną „zredefiniować” w sposób bardzo nie po myśli salonowych elit, więc koncesjonowane autorytety problem swój widzą ogromny. W ten sposób zbliżyliśmy się do następnego bólu głowy, który pulsuje w czaszkach przeciwników Kaczyńskiego.
Kaczyński jest dzisiaj jedynym politykiem, który posiada predyspozycje i możliwości na tyle duże, że w sprzyjających okolicznościach może zmienić system III RP
A ponieważ celowo podpieram się opiniami ludzi, których nawet w najśmielszych snach nie można mianować pisowcami, więc posłużę się Robertem Krasowskim („Po południu”, Historia polityczna III RP), który polityczne talenty Kaczyńskiego ocenił w następujący sposób:
Jedna rzecz naprawdę różniła Jarosława Kaczyńskiego w 1990 roku od obozu Bronisława Geremka – jego zupełnie wyjątkowa inteligencja polityczna. Gdy po latach nawet Kuroń i Geremek w wielu sprawach będą przyznawać mu rację, to dlatego, że nie było w polskiej polityce równie błyskotliwego umysłu. Choć za prawdziwego Europejczyka uchodził Geremek, to naprawdę jedynym nieprowincjonalnym politykiem był właśnie Kaczyński.
To był fenomen, on po 1989 roku nie musiał się polityki uczyć, on nie musiał do demokracji dorastać. Od dzieciństwa śledził życie polityczne Zachodu i tak jak dzieci o słuchu absolutnym raz wysłuchane utwory zapamiętują na całe życie, tak też w nim wszystkie zasłyszane informacje ułożyły się w przemyślane polityczne doświadczenie. W 1989 roku był jedynym nieamatorem, uformowanym, dojrzałym politykiem, który rozumiał naturę politycznej gry. Wiedział, jak się buduje polityczne koalicje, jak się je obala, jak się zdobywa społeczne poparcie, jak się manipuluje opinią. Wiedział również, jakie znaczenie w polityce mają pieniądze, jakie mają media, rozumiał rolę mas, rozumiał logikę społecznych potrzeb, dynamikę ludowego gniewu, konieczność populizmu.
To budziło do niego gigantyczną niechęć. Kaczyński rozbijał nie tylko hierarchię politycznej pozycji w solidarnościowej elicie, lecz także hierarchię umysłowej kompetencji. Z Kaczyńskim wszyscy intelektualnie przegrywali. Z Geremkiem włącznie.
Ten panegiryk sławiący zdolności Kaczyńskiego, w dodatku autorstwa publicysty i wydawcy przecież nieskończenie dalekiego od idei IV RP, dobrze pokazuje uświadomioną skalę zagrożenia, jaką bohater stanowi dla systemu III RP. Antykaczyzm zatem zdaje sobie sprawę nie tylko z merytorycznych możliwości Kaczyńskiego w polityce, lecz także z faktu, że w żaden sposób nie można go zmanipulować. Do tego rachunku dochodzi jeszcze potencjał, którym dysponuje JK i to jest kolejna udręka malowanych autorytetów spod znaku obywatelskiej demokracji sterowanej.
Potencjał, czyli kto za nim stoi
Najpierw dygresja. Kto stoi za Komorowskim, Kopacz, Millerem czy Piechocińskim, to codziennie widać w telewizorze – co i raz wyskakuje im zza pleców Merkel, Michnik, jakiś Dukaczewski, Urban, Czempiński, a w całkiem bliskim tle często zamajaczy złowroga sylwetka Putina. Nie wymieniam przedstawicieli szemranego biznesu, bo to oczywistość wielokrotnie potwierdzona, że mają stałe miejsce w najściślejszym kręgu obecnej władzy. Z kolei tak się jakoś zawsze składa, że kiedy na wschód od Polski coś się ściśnie, jakiś zamęt lub wojna, to okazuje się, że PSL chętnie wpisze ponownie do konstytucji wieczystą przyjaźń z Rosją. A dla polityków Platformy ważniejsze jest, co powiedzą o nich Niemcy, niż czego pragną Polacy. Oczywiste jest, że trzeba czołgiem jeździć w te i nazad po polskiej tożsamości, aby utrzymać poparcie społeczne dla takiej postpolityki.
Kaczyńskiemu natomiast wystarczy Polska, dosłownie i w przenośni. A ponieważ poza wszystkim jest wierzący i katolik, to od zawsze wiedział to, co Adam Michnik musiał żmudnie tłumaczyć postkomunistom i palikociarni:
Każdy kraj ma swoją tożsamość narodową, kulturową, ale naznaczoną jakoś przez czynnik religijny. Kraje mogą się laicyzować, ale Rosja będzie prawosławna, Izrael judaistyczny, Egipt islamski, a Japonia buddyjska czy Indie hinduistyczne. To może przyjmować różne formy, ale jest nieusuwalne z tej tożsamości. Otóż Polska będzie katolicka. Jeżeli chcemy zmieniać ją w lepszy kraj, nie da się tego zrobić wbrew społeczeństwu.
No, ale Michnik chyba za późno się zabrał do dzieła. Dzisiaj więc to za Kaczyńskim stoi Kościół Katolicki w jego najszerszym wymiarze, czyli ludowy. A Kościół to jest polska tożsamość właśnie. Może to się komuś nie podobać, lecz tak jest. A dla przynajmniej jednej trzeciej elektoratu polskość to jest niezwykle ważne kryterium wyboru, więc stanowią niemal nieusuwalne poparcie dla Kaczyńskiego. To ciągle mało, żeby zmienić Polskę, lecz zadatek jest na tyle pokaźny, że Kaczyński jest oficerem największych obaw establismentu III RP. Bo też prawie nie sposób skompromitować polityka, którego diagnozy potwierdzają się coraz wyraźniej w miarę upływu czasu. Właśnie, trafność diagnoz Kaczyńskiego co do patologii systemu to kolejne przekleństwo antykaczyzmu. Diagnoza Kaczyńskiego, czyli kto dzisiaj stoi tam, gdzie kiedyś stało ZOMO Zasadnicza i jedyna różnica polega na tym, że Jacek Kuroń i Tomasz Lis tylko opisywali stan rzeczy, a Kaczyński od początku próbuje go zmienić. Kuroń napisał to w 1997 roku:
Nie mam wątpliwości, że jest to zjawisko o kluczowym znaczeniu dla rozwoju polskiej demokracji i gospodarki rynkowej. Ludzie byłej nomenklatury, dawni esbecy, niektórzy prywaciarze i częściowo ludzie solidarnościowego etosu przenieśli do III Rzeczypospolitej mechanizmy peerelowskiego klientelizmu. Częściowo świadomie - z chęci zysku, popychani odwieczną żądzą pieniądza i władzy, częściowo zaś w odruchu samoobrony, albo w naturalnym dążeniu do stworzenia sobie oazy bezpieczeństwa, gdy ziemia się pod nogami trzęsie, opletli Polskę siecią niejawnych powiązań przyjacielskich, politycznych, gospodarczych, korupcyjnych, nepotycznych, a także jednoznacznie przestępczych.
Z kolei Tomasz Lis postawił piorunującą diagnozę w roku 2004, zanim jeszcze dopadł go ten sam stupor, co przeorał mózg jego kumpla Żakowskiego:
Dziś gruba kreska, brak lustracji, brak dekomunizacji i historyczny relatywizm wychodzą nam bokiem. Kto ma się w III RP najlepiej? Ciężko pracujący, utalentowani ludzie czy cwaniacy z układów - partyjnych i służbowo-tajnych - którzy opanowali gospodarkę? Kto ma się lepiej - walczący o wolną Polskę czy kelnerzy przodującej idei?
Powyższe cytaty z wypowiedzi panów Lisa i Kuronia to jest krystalicznie czysty kaczyzm, niemal słowo w słowo powtórzone opinie braci Kaczyńskich, które oni głosili od zarania III RP. Czy ktoś zatem może z czystym sumieniem zaprzeczyć, że ludzie, którzy atakują Kaczyńskiego za usiłowanie zmiany tego stanu rzeczy, stoją dzisiaj tam, gdzie kiedyś stało ZOMO? I czy w ogóle znajdzie się opinia Kaczyńskiego ostrzejsza od zacytowanych powyżej opinii Kuronia i Lisa? Przecież to są manifesty IV RP w najczystszej postaci, a złośliwy chichot historii polega na tym, że akurat Lis broni dzisiaj III RP przed Kaczyńskim. To jest dopiero sztuka cyrkowa, żeby z piewcy kaczyzmu przeobrazić się w herolda antykaczyzmu.
Upiory dawnych, własnych opinii nawiedzają dzisiaj obrońców systemu niczym powracające fale i nie trzeba szczególnej przenikliwości, żeby zrozumieć, dlaczego taki Lis czy Bartoszewski zacietrzewiają się dzisiaj w brutalnych atakach na Jarosława Kaczyńskiego i na pamięć jego brata. Psychologia zna takie przypadki od dawien dawna. W ten sposób przechodzimy gładko od Lisa do putinowskiej Rosji, która jest szczególnym przykładem koszmarnego błędu w ocenie politycznej popełnionego przez obecną elitę władzy w Polsce. Po takim błędzie człowiek miałki, żeby nie znienawidzić samego siebie, musi znienawidzić tego, który nie pobłądził. Kaczyńscy nie pobłądzili, jeśli chodzi o ocenę putinowskiej Rosji i samego Putina.
Diagnoza następna - Rosja putinowska i III RP, czyli pojednanie z kagiebistą
Państwo Tuska w sprawie Putina wypowiedziało się niedługo po tragedii smoleńskiej, a zrobiło to za pośrednictwem złotoustego Tomasza Nałęcza, dzisiaj doradcy prezydenta Komorowskiego:
To, że premier Rosji, z taką a nie inną przeszłością, przypomnijmy, z resortu, który przecież robił Katyń, pojawi się z polskim premierem na grobach katyńskich i powie to co powiedział, powinno być rzeczą tak niesłychanie ważną i tak cenną, że powinniśmy na ołtarzu tej sprawy złożyć każdą ofiarę. I nie udawajcie panowie z PiS-u, że nie wiecie, że prezydent Putin nie pojawiłby się z prezydentem Kaczyńskim. Co wy uważacie, że przyjechałby premier Putin z prezydentem Kaczyńskim i powiedział to, co powiedział.
Słowa Nałęcza przejdą oczywiście do annałów nawet nie tyle prorosyjskiej, co prosowieckiej myśli w Polsce, bo jak nazwać postawę, która sprowadza się do bezwarunkowego pojednania z kagiebistą? A jednak jest w słowach Nałęcza ziarno prawdy – Putin dobrze wiedział, że prezydenta Kaczyńskiego, w odróżnieniu od premiera Tuska, nie da się skaptować do wzięcia udziału w jego grze. To przecież Tusk już w 2008 roku uległ czarowi kagiebisty, mówiąc: „O prezydencie Putinie można powiedzieć: nasz człowiek w Moskwie”.
Chyba trudno o lepszą rekomendację osoby Putina dla Europejczyków, jeśli zgodzimy się z tezą, że w Europie ceni się wiedzę i doświadczenie Polaków w stosunkach z Rosją. A przecież taki pogląd był lansowany, gdy wybierano Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej. Dzisiaj widzimy to cokolwiek inaczej – polski premier swoimi pochwałami Putina raczej przyczynił się do uśpienia czujności Europy. I trzeba jasno w takim razie powiedzieć - w jakiejś mierze właśnie Tuskowi zawdzięcza Europa zaskoczenie i nieprzygotowanie na konflikt z Rosją na Ukrainie.
Tymczasem Kaczyńscy swoją deklarację dotyczącą Rosji putinowskiej wyrazili ustami polskiego prezydenta w stolicy Gruzji, podczas rosyjskiego najazdu na ten kraj w 2008 roku:
Ci sąsiedzi uważają, że narody wokół nich powinny im podlegać. My mówimy nie! Ten kraj to Rosja. Ten kraj uważa, że dawne czasy upadłego, niecałe 20 lat temu, imperium wracają. Że znów dominacja będzie cechą tego regionu (…) I my też wiemy świetnie, że dziś Gruzja, jutro Ukraina, pojutrze Państwa Bałtyckie, a później może i czas na mój kraj, na Polskę!.
Kiedy więc prezydent Kaczyński wręcz proroczo przestrzegał świat przed wielkoruskim imperializmem Putina, to antykaczyzm upajał się jego życzliwością i dobrocią, co osiągnęło swoje apogeum tuż po tragedii smoleńskiej. A należy pamiętać, że ten cyrk odbywał się już po morderstwach Starowojtowej, Politkowskiej, Litwinienki. Już znane były statystyki z rosyjskich źródeł, że 60 do 70 procent elity władzy w Rosji wywodzi się z KGB, FSB i GRU; że od końca lat 90-tych w Rosji zamordowano ok. 300 dziennikarzy krytycznych wobec władzy. I mając świadomość powyższych danych minister Sikorski postulował przyjęcie tego bandyckiego państwa do NATO.
Ten drastyczny rozziew pomiędzy kagiebowską rzeczywistością rosyjskiej elity władzy, a ówczesną polityką umizgów i ulegania Putinowi przez elity władzy III RP, to wyborczy trup w szafie rządu PO, żeby nie powiedzieć tykająca bomba podłożona pod PO ich własnymi rękami. A trupi odór (lub miarowe tykanie, jak kto woli) potęguje się w miarę postępów rosyjskiej agresji na Ukrainie, której końca nie widać, za to prawdopodobieństwo kontynuacji w innym miejscu rośnie. Tym hipotetycznym miejscem może być oczywiście Polska.
A z tego punktu widzenia 8 lat rządów PO-PSL, to lata stracone dla poprawy bezpieczeństwa państwa. Mottem dla tych straconych lat mogą być pamiętne słowa sprzed zaledwie pięciu lat, z inauguracyjnego wystąpienia Komorowskiego:
Dzisiaj nasz naród ma wszelkie powody, aby z ufnością patrzeć w przyszłość. Jesteśmy wolni i żyjemy w wolnym świecie, w wolnym kraju. Nikt na naszą polską wolność nie czyha, nikt na nas nie czyha.
Czytając teraz to zdanie polskiego prezydenta, można się tylko z politowaniem puknąć w czoło. Albo odgryźć sobie język ze złości, zależy od punktu siedzenia. Środowiska skupione wokół obecnej władzy wręcz boleśnie zdają sobie sprawę, że tej fatalnej politycznej głupoty, jaką była beztrosko-przymilna postawa wobec kagiebowskiej Rosji, Polacy łatwo nie odpuszczą ani rządowi PO-PSL, ani Komorowskiemu. Dzisiejsze stwierdzenie marszałka Sikorskiego, że „coraz bardziej mnie niepokoi polityczna ewolucja Rosji”, można traktować jako karykaturalny refleks szachisty, gdyby nie to, że za tymi słowami ukrywa się zaniechanie, które wkrótce może okazać się zbrodnicze wobec polskiej racji stanu. Na niego i całą III RP czyhają upiory pojednania z Putinem.
Polecamy wSklepiku.pl:„Alfabet Braci Kaczyńskich”autorstwa Michała Karnowskiego i Piotra Zaremby.
Wywiad-rzeka, przeprowadzony z Lechem i Jarosławem Kaczyńskimi po objęciu przez Lecha Kaczyńskiego urzędu Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej.
Publikacja dostępna na stronie: https://wpolityce.pl/polityka/235891-o-podstawowych-problemach-antykaczyzmu-iii-rp-przeglada-sie-w-lustrze-kaczynskich