Rejterada "polskiej Thatcher". Platforma nie miała takich kłopotów przez całe przeszło 7 lat - to problemy w bazie

Fot. KPRM
Fot. KPRM

Zakończenie obecnej fazy kryzysu kopalnianego jest niezwykle ważne nie tylko ze względu na ekonomiczne znaczenie górnictwa, i nie tylko ze względów stricte społecznych. Niezwykle istotne mogą być polityczne skutki tego, co się stało. A stały się dwie rzeczy. Po pierwsze rząd Platformy po raz pierwszy tak spektakularnie zrejterował, oddał pole i przegrał. A  po drugie – po raz pierwszy od wielu lat pojawiła się w Polsce fala społecznej solidarności, która rząd do tego zmusiła.

Klęska PO i rządu jest oczywista. Miał być przecież blitzkrieg „polskiej Thatcher”. A nastąpiła żenująca rejterada. To ma wiele konsekwencji. M.in. taką, że teraz wszyscy zobaczyli, iż to jest możliwe. Że z tym rządem można wygrać. Ewa Kopacz postanowiła zadziałać w zupełnie innym stylu, niż Donald Tusk. Ten nie zrobiłby w sprawie kopalń nic i przewlekałby (i tak w istocie czynił, póki rządził – pani premier nie cenię, ale trudno jej nie współczuć, kiedy widzimy jaką schedę zostawił jej poprzednik). A gdyby jednak uznał, iż z kopalniami tak dalej być nie może, to potrafiłby umiejętnie zaczarować sytuację. Rozłożyć działania na etapy. Ukryć część z nich jakimiś spektakularnymi fajerwerkami. Skorumpować część oponentów.

Tylko że żeby tak postąpić, trzeba być Tuskiem z jego umiejętnościami czarowania Polaków i czuciem społeczeństwa. Kopacz nie ma ani jednego, ani drugiego daru. Ktoś podpowiedział jej, że ma zabłysnąć stanowczością. Spróbowała – i okazało się, że wprowadziła swoją partię na prostą drogę do klęski wyborczej.

Gdy to zauważyła, uciekła z tego szlaku. Ale mleko się rozlało. Bo to nie był wyrafinowany sposób zademonstrowania, że rząd jest „ze zwykłym człowiekiem”, że jest „współczujący” itd. To – znów – potrafił efektywnie robić Tusk, sugerując że nie będzie realizował żadnych wielkich wizji kosztem „dobra ludzkiego tu i teraz”, określając się wręcz jako po trosze socjaldemokratę. A Kopacz ewidentnie próbowała „skrzywdzić ludzi”, tylko wycofała się ze strachu. To nie może być źródłem jakiegokolwiek sukcesu. Rząd i sama Kopacz są teraz znacznie słabsi, niż byli dotąd.

Tym bardziej, że Kopacz wycofała się ze strachu przed zjawiskiem, od dawna nie widzianym. Czyli przed falą ludzkiej solidarności. Nie twierdzę (jak chcieliby niektórzy nostalgicy) że stoimy przed jakimś nowym Sierpniem ’80. Ale badania opinii publicznej, wykazujące że przygniatająca większość Polaków była za górnikami, a przeciw rządowi coś jednak znaczą. Między innymi to, że piarowskie strategie szczucia grup społecznych na siebie przestały być tak skuteczne, jak dotąd. Na Górnym Śląsku sprzeciw był powszechny, ale i poza tym regionem dawał się odczuć powiew czegoś nowego.

A więc teraz Platforma, na własne życzenie, stanęła wobec dwóch zagrożeń. Z jednej strony wobec, nazwijmy to tak ogólnie, zespołu ludowych rewindykacji. Które to postulaty będą się nasilać, okazało się bowiem, że można. A  z drugiej – wobec również nieprzychylnych jej nastrojów liberalnych elit, które liczyły na to że PO wreszcie wdepcze proletów w ziemię, poniży ich i pokaże chamstwu, gdzie jego miejsce. Te nadzieje Kopacz zawiodła w sposób wręcz widowiskowy.

Jeśli dodać do tego kryzys frankowy, który gwałtownie obniżył samopoczucie sporej części korporacyjnej klasy średniej, uważającej się za sól polskiej ziemi i będącej dotąd podstawowym wyborczym zapleczem Platformy, to trzeba stwierdzić że rządowi polittechnolodzy naprawdę mają się o co kłopotać.

Bo takich kłopotów Platforma nie miała przez całe przeszło siedem lat rządów. Bowiem to, co działo się dotąd, wszystkie afery i kompromitacje partii rządzącej dotyczyły, mówiąc po marksistowsku, nadbudowy. Teraz kłopoty ogarnęły bazę. A partia ewidentnie nie ma pomysłu na ich nawet nie tyle rozwiązanie, ile wręcz zaklajstrowanie.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych