Prof. Andrzej Nowak: Nie będzie wielkiego przewrotu. Konsekwencje wielkiej destrukcji można przezwyciężać tylko krok po kroku

 fot. Paweł Zechenter
fot. Paweł Zechenter

Za jeden z najważniejszych swoich tekstów prof. Andrzej Nowak uważa, wygłoszony w 1996 r., wykład zatytułowany „Nasze zasady, nasz naród”. Autor pochyla się w nim nad kondycją duchową, intelektualną i moralną Polaków wychodząc daleko poza diagnozę partyjno-polityczną.

Rok po zwycięstwie Aleksandra Kwaśniewskiego w wyborach prezydenckich, a tuż przed wygraną AWS-u w wyborach parlamentarnych krakowski historyk kreśli kierunek zaangażowania Polaków, który Polskę może ocalić od walca postmodernizmu i od „wielkiej destrukcji”.

Jedyną zasadą nowoczesnego polityka wydaje się być brak jakichkolwiek zasad. Taki właśnie ma być dzisiaj najważniejszy warunek politycznej skuteczności. Brak zasad, brak norm, anomia – opisywana sto lat temu przez Emila Durkheima jako patologia wynikająca z załamania tradycyjnych form życia społecznego – uzyskała w naszych czasach status społecznej normy, a nawet więcej: głównej zdobyczy w nieskończonym procesie targania kolejnych węzłów tradycji i zobowiązań krępujących jednostkę. Nie jest to zjawisko ograniczone do Polski, ani do krajów pokomunistycznych. Jedno z naszych lokalnych wcieleń polityka bez zasad, małego kłamcy – Aleksander Kwaśniewski, wybrany demokratycznie przez większość głosujących Polaków na prezydenta, jest przecież lustrzanym niemal odbiciem sylwetki Billa Clintona, który za miesiąc [pisane w 1996 r. - red.] – zostanie wybrany ponownie na prezydenta w ojczyźnie nowoczesnej demokracji.

Sukcesy polityków takich jak Clinton czy Kwaśniewski wyznaczają dziś polską i światową normę. Wyjątków jest niewiele. Zaproszenie do wzajemnej korupcji wydaje się mieć moc uniwersalnego klucza do bram publicznej agory. „Róbta co chceta”, znane hasło, udoskonalone na jednej z organizowanych w Krakowie imprez kulturalnych w postać pozytywnego przesłania: „Zrób se dobrze” – wyraża trafnie istotę i formę, język nowego kontraktu społecznego, jaki łączy rządzących z wyborcami (także, a może zwłaszcza z tymi, którzy do wyborów nie chodzą).

Fundamentem, a zarazem zwornikiem, bóstwem nawet tego układu jest wizja stałego ekonomicznego rozwoju, rosnących możliwości materialnej konsumpcji dla jego uczestników. Dogonić (bo już może nie przegonić) Zachód w tej dziedzinie i wejść do tak właśnie rozumianego Zachodu – oto trudny, najwyższy, a może jedyny cel, zrozumiała dla wszystkich „racja stanu” w takim układzie. Zniecierpliwieni liderzy krytykują niekiedy nie w pełni jeszcze sterowalne przez potrzeby i pokusy owego układu społeczeństwo, lud zaś denerwuje się i oskarża liderów o nieudolność, gdy obiecany przez nich i zalecany przez media styl życia – jak w Hollywood – okazuje się wciąż jeszcze nieosiągalny. Kierunek ogólny nie jest jednak kwestionowany. (…) Wystąpić przeciw temu systemowi? Opowiedzieć się po stronie zepchniętych na pobocze nowoczesności zasad i tradycji? Odbudować politykę rozumianą w kategoriach działalności moralnej, nakierowanej na tworzenie dobra wspólnego? Odtworzyć więź społeczną, jaką formuje uczestnictwo w spuściźnie historycznej i kulturowej narodu, zobowiązanie do jej podtrzymania i międzypokoleniowego przekazu? Na scenę współczesności wychodzi facet w pełnej zbroi.

„Gwarantowany huragan śmiechu” – stwierdza trzeźwo Zbigniew Herbert na samą myśl o podobnej perspektywie. Zasady i naród, opatrzone na dodatek zaimkiem dzierżawczym „nasze” – te pojęcia, to połączenie budzi dziś nie tylko śmiech, ale także strach, grozę niemal. Jakże więc, między grozą a śmiechem, o tym mówić?

Żyć godnie można dziś, tak jak zawsze, w pojedynkę, tak jak wzywa do tego Herbert właśnie, patrząc jedynie wstecz – na Wielkich Poprzedników. Gdy jednak, jak większość przecież ludzi, tworzymy tę najmniejszą naturalną wspólnotę – rodzinę, gdy przekazujemy życie dalej – naszym dzieciom, wówczas nie możemy nie pomyśleć o tworzeniu warunków godnego współżycia we wspólnocie szerszej, która trwa w historii i poprzez którą formuje się nasza kultura i cywilizacja, nasze sposoby wzajemnego porozumiewania się. (…)

Jarosław Marek Rymkiewicz w reakcji na wynik wyborów prezydenckich [1995 – wygrał Aleksander Kwaśniewski – red.] zadedykował zwolennikom kandydata PZPR twarde słowa: „Jebał was pies. Polska was nie potrzebuje”. Wielu myśli podobnie, konstatując po prostu skurczenie się naszej wewnątrzpolskiej wspólnoty do owych 20-25 proc., które w kolejnych wyborach i sondażach potwierdziły swoje realne istnienie: 20-25 proc. Polaków, którzy deklarują szacunek dla tradycji religijnej i narodowej, dla własności prywatnej i wolności gospodarczej, odrzucając zarazem stanowczo i potępiając komunizm. Utrzymać tę mniejszość i przechowany w niej moralny consensus, stworzyć dla niej niezależne instytucje, alternatywne wobec państwa ukradzionego przez „nowoczesne” grupy interesu, wycofać się do prywatnych szkół lub nawet do koncepcji nauczania domowego, do swego rodzaju drugiego obiegu kultury – choć bez wielkonakładowych dzienników i ogólnopaństwowej telewizji, zaakceptować status obywateli drugiej kategorii, którzy nie wchodzą do patronacki klienckiego systemu „zwycięzców”, znaleźć swój kąt, obok zagarniętej przez „Nie” i „Gazetę Wyborczą” przestrzeni publicznej: oto wizja przyszłości, program działania nawet logicznie dopełniający wyrok Rymkiewicza. (…)

Dopowiedzmy zatem [wnioski]: przyjęcie roli mniejszości, słabej i nieuprzywilejowanej oznacza we współczesnym układzie politycznym i kulturowym przyjęcie wyroku, zgodę na status dochodiagi (ros. termin obozowy, oznaczający więźniów, którzy są już bez szans na przeżycie – przyp. red.). (…)

Odbudowa moralności publicznej, odzyskanie autorytetu państwa może nastąpić, powtórzmy to z całym naciskiem, wyłącznie w wypadku odrzucenia pokusy wejścia do patronacko-klienckiego systemu, otwartego przez PZPR, a łączącego dziś także PSL, Unię Wolności i kruszejące dziedzictwo Lecha Wałęsy [pisane w 1996 r. – red.]. (…)

Jak jednak można ożywić tradycję – i jaką? Roger Scruton przypomina pierwsze warunki powodzenia tego przedsięwzięcia: tradycje, do których nawiązujemy, muszą zachować zdolność emocjonalnego angażowania, tworzenia lojalności; muszą wskazywać coś trwałego, zachowującego siłę przeżycia i nadawania znaczenia działaniom, które stąd wynikają; winny wreszcie być tradycjami sukcesu, rozkwitu raczej niż klęski.

Wierzę, że taką właśnie tradycję tworzy w Polsce demokratyczno-wolnościowa spuścizna I Rzeczypospolitej, ta z XVI i XVII wieku, odnawiana w epoce romantycznej, restytuowana, jak już powiedzieliśmy, w pierwszej „Solidarności”. Taką tradycję – czegoś, co nam się wspaniale udało i co potrafi niewątpliwie angażować wciąż nasze emocje – formuje wielka polska kultura. By przywrócić jej świadomość, ożywić jej krążenie w obiegu współczesnej myśli i życia Polaków, potrzebne są instytucje, które będą służyły temu celowi. Musimy je tworzyć: gazety, studia filmowe i telewizyjne, książki, szkoły, w których dowiedzieć będzie się można, że historia Polski nie zaczyna się z założeniem KOR-u czy z prześladowaniami buntowników z marca 68’; że przed Leszkiem Kołakowskim i podpułkownikiem Zygmuntem Baumanem byli inni jeszcze filozofowie, wiążący myśl polską nie z Marksem, Sartrem czy Derridą, ale z najbardziej wpływowymi w naszej tradycji – Arystotelesem i św. Tomaszem. Mickiewicz i Kochanowski obronią się sami, trzeba im tylko dać dostęp do współczesnych Polaków, nie przez szkolną czytankę jedynie, ale przez wprowadzenie ich do najlepiej pojętej kultury masowej. Także tą drogą, nie zaś wyłącznie przez odbudową prawa, zaufania do administracji państwowej, pewności swej policji i armii, budzić możemy patriotyzm zadowolonych, dumnych ze swej wspólnoty i rozumiejących zobowiązanie wobec jej dziedzictwa. (…)

Religia jest ostatnią siłą, która może powstrzyma  i odeprzeć ich zwycięski, niszczycielski marsz. Jednak nie każda religia. Religia „spluralizowana”, rozbita na setki i tysiące odłamów, ruchów i sekt, pozbawiona ziemskiego autorytetu i dyscypliny, zredukowana do roli instytucji usługowej obsługującej wyłącznie zmarginalizowane przez współczesność grupy – bezdomnych, słabych, chorych – taka religia przestaje być zawadą, może być strawiona przez system nowoczesności. Dlatego właśnie Kościół katolicki stał się także, jako współczesna kultura, jak wcześniej państwo, terenem wewnętrznego podboju, dokonywanego przez rzeczników „unowocześnienia”. (…)

Potrzebny, rozpaczliwie potrzebny jest nam Kościół – ręka pewnie trzymająca światło, które pokazuje drogę powrotną od błędu; Kościół pozostający w centrum najważniejszych spraw ludzi. (…)

Dystansu nie pokonamy jednym skokiem. Nie będzie wielkiego przewrotu. Konsekwencje wielkiej destrukcji można przezwyciężać tylko krok po kroku. Właśnie je stawiamy.


Tekst wygłoszony na otwarcie konferencji „Droga do Polski”, zorganizowanej przez dwumiesięcznik „ARCANA” w Krakowie 28 września 1996 r. Został opublikowany w numerze 11 ARCANÓW, a następnie w książce „Strachu i Lachy”, Kraków 2012.

———————————————————————————————

Uwaga!

Super oferta dla czytelników tygodnika „wSieci”!

Zamów roczną prenumeratę tygodnika „wSieci”, miesięcznika „wSieci Historii” lub prenumeratę PAKIET (oba tytuły) a otrzymasz w prezencie książkę historyczną  z oferty bestsellerów wydawnictwa Zysk i Spółka. Oferta ważna do wyczerpania zapasów!*

Tylko dla prenumeratorów ceny niższe niż w kiosku o 30%!

Więcej informacji na: http://www.wsieci.pl/prenumerata.html

Dotychczasowy system zamieszczania komentarzy na portalu został wyłączony.

Przeczytaj więcej

Dziękujemy za wszystkie dotychczasowe komentarze i dyskusje.

Zapraszamy do komentowania artykułów w mediach społecznościowych.